"Tak wiele drzwi... jak wybrałaś?
Tak wiele do zyskania, tak wiele do stracenia.
Tak wiele rzeczy masz na drodze
Nie czas dzisiaj, nie czas dzisiaj
Uważaj, żeby nie stracić głowy
Pamiętaj, co powiedziała koszatniczka... Alicjo!"
To brzmi śmiesznie, może niedorzecznie, a może po prostu
głupio, ale gdy tylko usłyszałem te słowa od razu skojarzyły mi
się z tobą i ze mną. Najpierw ja wybrałem jedne z wielu drzwi,
jednocześnie zyskując i tracąc wszystko. Miałem na drodze
przeszkody, nie miałem czasu by odzyskać co stracone ani nacieszyć
się tym, co zyskane, aż w końcu straciłem głowę, gubiąc się w
amoku moich własnych myśli. Już nie pamiętałem słów, które
kiedyś były dla mnie niczym mantra, zgubiłem je i nie mogłem
znaleźć.
Aż do poznania ciebie.
Ty również miałaś przed sobą drzwi – wybrałaś te, które
posiadają dwa korytarze, ten do mojego świata i ten, do świata, w
którym dotąd żyłaś. Mogłaś stracić życie, wszystko, na czym
ci zależało – zamiast tego zyskałaś na wieczność serce
Pożeracza oraz prawie całego jego otoczenia. Życie rzucało ci
kłody pod nogi, a ty przeskakiwałaś ponad nimi, zupełnie, jak
gdyby były nic nie znaczącymi gałązkami. Co prawda wciąż nie
masz czasu, wiecznie jesteś zajęta i nadal szukasz sposobu, jak
połączyć wszystko to, co kochasz, i czasem martwię się, że
stracisz głowę z tego wszystkiego, ale widzę, że to strach
bezpodstawny. Byłaś światłem, które przypomniało mi moją
mantrę...
Gdzie byłaś, Alicjo, i czemu przybyłaś tak późno? Czemu nie
wcześniej, czemu nie ocaliłaś swojego Szalonego Kapelusznika od
całkowitego szaleństwa?
To nie ważne... ważne, że teraz już jesteś. Witaj w domu,
ponownie.
Przeciągnęłam się leniwie na łóżku czując się otoczoną
przez ciepło z każdej strony. Nie miałam ochoty ani wstawać ani
otwierać oczu. Doskonale wiedziałam, że prawdopodobnie czeka nas
rozmowa o wczorajszej wizycie Jeffa, ponadto jeśli Slenderman nie
wrócił i nie znalazł psychopaty, to ten ponowi swoją wczorajszą
próbę – i to mniej kulturalnie. Ponad to, ciepło wokół było
zbyt równomierne, więc szanse na obudzenie się w objęciach mojego
ukochanego drastycznie spadły. Toteż wierciłam się przez chwilę,
czując, jak coś krępuje moje ruchy. Pewnie znowu zaplątałam się
w kołdrę albo coś... westchnęłam ciężko i przetarłam oczy, by
następnie je otworzyć. No i wszystko jasne. Ciepło było
równomierne, bo z jednej strony spał Jack, a z drugiej...
-Toby? Co ty tu robisz? - spytałam cicho, zaskoczona obecnością
szatyna. Leżał na brzegu łóżka i przytulał się do mnie.
Potrząsnęłam nim lekko. Otwarł zaspane oczy a widząc mnie
uśmiechnął się szeroko.
-Cześć, Marie!
-Czemu tutaj śpisz? - ponowiłam pytanie. Z twarzy chłopaka zniknął
uśmiech a pojawiło się zakłopotanie. Spuścił wzrok.
-No... no bo... ja miałem koszmar – morderca i koszmar? No dobrze,
nie mnie to oceniać.
-Jaki? - uniosłam pytająco brew i podniosłam się do siadu.
-Bo... emm... - widziałam po nim, że szuka odpowiedzi by minąć
się z prawdą. -Masky zjadł mi gooofryyy! - jęknął udając
wielki smutek. Westchnęłam przewracając oczami.
-A tak naprawdę? - teraz naprawdę posmutniał. I muszę przyznać,
że był to najsmutniejszy widok od dawna. Odetchnął głęboko.
-Śniło mi się, że Jeff wrócił w nocy... i... uhm. Chciałem
mieć pewność, że nic ci nie jest – oznajmił poważnie,
spoglądając na mnie. Rozczulające. Spoglądałam na niego przez
chwilę a potem rozłożyłam ręce.
-Chodź tu do mnie, wielkoludzie – uśmiechnęłam się, a szatyn
automatycznie się do mnie przytulił.
Może i zabrzmi to teraz głupio i w ogóle... ale ja sama obawiałam
się powrotu Jeff'a. Był to tylko szczeniak, który mordował co
popadnie, ale właśnie przez swoją nieobliczalność był
niebezpieczny. I tego w nim właśnie nienawidziłam... głupi
szczeniak, myślący, że wolno mu wszystko, spędzający mi sen z
powiek. Mimo iż moim ukochanym był morderca, ja i tak wolałam się
upewnić, że wszystko jest zamknięte nim poszłam spać. I to przez
długi czas, do momentu, w którym...
-Toby, co tutaj robisz tak wcześnie? - spytał E.J. a ja dopiero
zauważyłam, że siedzi na brzegu łóżka ze spuszczonymi nogami na
podłogę. Odwrócony był tyłem do mnie i Toby'ego, który
rozluźnił trochę swój uścisk i uśmiechnął się szeroko.
-Przyszedłem sprawdzić jak wam się śpi i spytać, czy Marie zrobi
gofry na śniadanie, bo zgłodniałem – oznajmił bez zająknięcia
się z szerokim uśmiechem. Jack westchnął czując pismo nosem, ale
postanowił nie drążyć tematu. Dobrze wiedział jakie mam do
Ticci'ego podejście i jak on postrzega mnie. Nic, co mogłoby
wydawać się niepokojące. Już nie raz mówiłam mu, że mogłabym
zaadoptować proxy Slendera.
-Cieszę się. Sprawdzisz, czy ktoś poza nami już wstał? - spytał
Jack sugerując mu, by wyszedł. Chłopak szybko odczytał
zaszyfrowaną wiadomość.
-Pewnie – znów się wyszczerzył, uściskał mnie jeszcze raz i
wyszedł zamykając drzwi. Westchnęłam.
-A on wciąż ma za dużo...
-Marie, mogę mieć do ciebie prośbę? - przerwał mi nawet nie
drgnąwszy. Zamarłam przyglądając mu się, a właściwie jego
plecom i rozwichrzonym włosom. Usiadłam wygodniej na łóżku
szykując się na najgorsze.
-Pewnie... - powiedziałam ciszej, czując, że jeśli odezwę się
głośniej to mój głos zacznie drżeć. Szatyn nie drgnął nawet,
a ja dopiero teraz dostrzegłam, że opierając się ramionami o
brzegi łóżka i napinając mięśnie sprawia wrażenie zmęczonego,
zupełnie, jak gdyby nie spał i organizm domagał się odpoczynku.
Dostrzegłam drganie dłoni, gdy zacisnął je na materacu.
-Marie... nie wychodź proszę z domu sama, przynajmniej na razie –
powiedział dość spokojnie, choć wyczuwałam w jego głosie, że
coś jest nie tak.
-Mogę wie...
-Nie powiem ci czemu, więc nie pytaj – przerwał mi dość
brutalnie odwracając się częściowo w moją stronę. Bandaże
przesiąknęły i nabrały czarnej barwy, tak czarnej, jak jego dusza
jeszcze nie tak dawno temu... odruchowo się odsunęłam. -Po prostu
nie wychodź, nie sama – dodał nieco łagodniej, ale czułam, że
wciąż coś w nim siedzi. Odbierało mi to pewność siebie i chęć
na przebywanie z nim. Odwróciłam wzrok.
To były sekundy, w ciągu których on wyciągnął rękę w moją
stronę a ja zsunęłam się z łóżka i zniknęłam za drzwiami
naszej łazienki. Nie zdążył usłyszeć ani poczuć moich łez,
nie dostrzegł chwili słabości.
Poczułam jak wspomnienia tamtej nocy wracają do mnie z siłą
tornada. Zacisnęłam mocno powieki i ukryłam twarz w dłoniach,
osuwając się plecami po kafelkowej ścianie tuż obok drzwi.
Drżałam, czując napływ wspomnień z tamtego momentu, znów miałam
ochotę myć ręce i myć, szorować z czegoś, czego na nich nie
było, aż do kości...
-Marie, co się dzieje? - głos zza drzwi niby tak bliski i znajomy,
a tak odległy i dziwny. Pokręciłam tylko głową. Łzy spłynęły
po moich policzkach zwilżając wargi. -Marie... nie chciałem cię
przestraszyć. Po prostu... - westchnął. Słyszałam, jak klęka
przed drzwiami do pomieszczenia i opiera o nie głowę. -Nie spałem
tej nocy. Byłem w rezydencji dowiedzieć się, jak wygląda sprawa.
Slendermana nie ma więc ten gówniarz wciąż włóczy się i teraz
nie dość, że chce się mścić na Toby'm, to jego celem stałaś
się też ty. I ja przy okazji. Gdy wróciłem, Toby już spał przy
tobie, dlatego nic nie powiedziałem gdy zmyślił, że przyszedł
sprawdzić jak spaliśmy – usłyszałam, jak ponownie westchnął.
Wspomnienia zaczęły cichnąć, ale łzy wciąż płynęły
wytyczonym przez siebie szlakiem.
Nacisnął klamkę. Ale ta była zamknięta.
Tak samo, jak zamknięte we mnie siedziały wspomnienia.
(...)
Gwałtownie wyczołgałam się, starając jak najszybciej zaczerpnąć
porządny oddech. Czułam coś ciepłego, co spływało mi po
plecach, czułam, że moje ciało było obciążone do tego stopnia,
iż sprawiało mi to ból. Nigdy nie byłam zbyt silna i 'wyjście'
na wolność kosztowało mnie dużo wysiłku. Gdy tylko mi się to
udało i odwróciłam się, siadając na posadzce, dostrzegłam to,
co spływało mi po plecach i teraz brudziło również moją bluzkę
na brzuchu. Podłoga kuchenna tonęła w czerwieni, tak samo jak
rzecz, która mnie przygniotła. Spanikowana cofnęłam się tak
daleko jak mogłam, w końcu zderzając się plecami z szafką, która
uniemożliwiła mi dalszą ucieczkę. Uchwyt otwierający ją wbijał
mi się boleśnie pomiędzy łopatkami. Podniosłam wzrok na
mężczyznę stojącego na wprost mnie, parę metrów dalej.
-Ostrzegałem, byś za mną nie szła – powiedział cicho, a mimo
tego słyszałam go bardzo wyraźnie. Nie odezwałam się. Głos
uwiązł mi w gardle. Zrobił krok w przód, jednak widząc moją
spanikowaną próbę wciśnięcia się między szafki zamarł. -Nie
skrzywdzę cię – kucnął, dzieliła nas tylko ta czerwona kałuża
i leżąca bezwładnie kończyna jej właściciela. Wyciągnął ku
mnie dłoń. -Nie bój się mnie...
Zacisnęłam powieki kręcąc głową, dłońmi zatkałam uszy.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że po moich policzkach płynął łzy
a z wargi cieknie stróżka krwi – zbyt mocno zacisnęłam na niej
zęby. Drżałam, spazmy targały moim ciałem i on to widział.
Czułam się taka beznadziejna... Mój napad paniki widział tylko
morderca rodziców i Rosalie, tuż po tym, gdy ciągle miałam
przeczucie, że ktoś mnie obserwuje. To takie typowe... przeczucie
towarzyszące na co dzień wielu paranoikom i ludziom, którzy
widzieli rzeczy, których widzieć nie powinni. Teraz widział go
również on.
Różnica była taka, że widziałam, jak przed chwilą zamordował
człowieka. A w zasadzie dwóch.
I najgorsze było chyba tylko to, że jego spojrzenie nie było takie
jak zabójcy rodziców i Rosalie – oceniające, mówiące niemal
"jesteś chora, kretynko". Nie, ono rzeczywiście do mnie
mówiło to, co wyraziły również usta. "Nie bój się,
Marie".
Czułam, jak emocje rozsadzają mnie od środka, jak myśli walczą
ze sobą, jak serce usiłuje uciszyć rozsądek i żołądek, który
nie mógł znieść już widoku krwi. W końcu wygrało.
Z płaczem i drżeniem rzuciłam się w objęcia mężczyzny, który
natychmiast mocno mnie przytulił, uspokajająco głaszcząc po
plecach i szepcząc do ucha uspokajające rzeczy. Przez chwile
poczułam się niczym pupilek, zabawka w dłoniach mordercy, który
postanowił zaznać trochę ludzkiego życia, ale szybko odrzuciłam
od siebie tą myśl.
Nie pamiętam momentu, w którym wziął mnie na ręce i wtuloną w
siebie niczym małpkę wyniósł z tamtego domu.
(...)
-Jack... - wyszeptałam po dłuższej chwili siedzenia w łazience.
On wciąż był pod drzwiami, czułam to. Słysząc mój głos
nacisnął klamkę, a gdy ta nie ustąpiła, gdyż zamknęłam drzwi
na klucz, chłopak bez problemu otworzył drzwi. Mógł to zrobić
już wcześniej – nie zrobił. Uszanował to, że chce zostać
sama. I za to go właśnie kochałam, mógł wiele rzeczy zrobić a
nie robił ich przez wgląd na mnie. Podniosłam załzawione oczy na
szatyna, czując, jak przychodzi kolejna fala płaczu, a on widząc
ją momentalnie pochwycił mnie w ramiona.
-Proszę, nie płacz Marie. Jestem przy tobie i tylko przy tobie. Nic
ci się nie stanie – szeptał, a ja wtuliłam się w niego ufnie,
obejmując mocno rękami za szyję.
-Ale... ale ja się... boję... że tobie... coś... się stanie –
wykrztusiłam między spazmami, na co tylko mocniej mnie przytulił.
-Nie stanie. Nikomu nic się nie stanie. Jeff nie da rady zrobić
krzywdy ludziom, którzy parają się morderstwami na co dzień, a my
nie damy mu skrzywdzić ciebie.
-Ja się martwię... ogólnie... że kiedyś odejdziesz... albo
ktoś... ktoś cię zauważy...
Zamilkł. Nie wiem, nad czym myślał. Wiem tylko, że odsunął mnie
nieco od siebie, by pocałować mnie w czoło.
-Zawsze jestem ostrożny. Jedyna osoba, która mnie przyłapała i
żyje, to ty. Wiem, że pamiętasz tamten dzień równie dobrze, jak
ja. Ale zaufaj mi, wszystko będzie dobrze. A ja zawsze będę przy
tobie.
-Obiecujesz?
-Przysięgam. Jedyne, co może zmienić bieg naszej historii to twoja
decyzja. Tylko twoje słowa mogą zmienić to, co aktualnie mamy.
Jeśli zażądasz, że chcesz wrócić do normalności, odejdę i
nigdy nie wrócę. Jeśli wtedy rozmyślisz się i będziesz chciała
być znów ze mną, wrócę nim się obejrzysz – łzy znów
napłynęły mi do oczu na myśl o tym, że mógłby odejść, a on
wiedząc o tym natychmiast mocno mnie przytulił. -No już, Marie,
proszę, nie płacz... - zaczął szeptać niczym mantrę, a ja
czułam, jak smutek powoli odchodzi.
(...)
To było niedorzeczne. Nikt ze znanych mi ludzi nie potrafił mi się
sprzeciwić, postawić ani wpłynąć na moją decyzję. Nikt nigdy
nie umiał zrobić niczego, co sprawiłoby, że zmieniłbym zdanie.
Nawet rodzice nie mieli wpływu na to, co postanowiłem tudzież
zaplanowałem. Zawsze stawiałem na swoim i prawie zawsze moje
decyzje były słuszne, pomijając tą o zemście, choć i ona koniec
w końców sprawiła, że byłem teraz szczęśliwy.
Jedynie ona miała moc zmieniania mojego charakteru, wszystkiego,
czego chciałem, wszystkich moich pragnień i sprawiała, że mógłbym
wyrzec się wszystkiego, nawet samego siebie. Na jedno jej skinienie
przekląłbym własne życie i sam je sobie uprzykrzył, byle tylko
dostrzec jej uśmiech bądź cień aprobaty.
To była słabość czy siła? A może jedno i drugie, zamknięte w
jej drobnym ciele?
Nie wiem. Ale patrząc na nią, gdy podjęła się wraz z Rosalie
próby nauczenia Toby'ego tańczyć, stwierdzam, że gotów byłbym
nawet na więcej, niż tylko zniszczenie sobie życia. Dla niej
zrobiłbym wszystko.
Dla uśmiechu, który zawsze zaczynał się w kącikach ust, nawet
gdy wargi się mu nie poddawały. Dla blasku w zielonych tęczówkach.
Dla jej perlistego śmiechu, który rozbrzmiewa w pokoju, gdyż bawi
ją niezdarność Ticci'ego. Dla kasztanowych loków podrygujących
przy każdym jej ruchu. Dla delikatności, ciepła, współczucia,
wyrozumiałości, miłości, wrażliwości, radości... dla każdego
uczucia, które przeżywa w sposób dla mnie nie pojęty.
Nie powinienem tego wszystkiego widzieć. Przecież nie mam oczu. I
wszyscy myślą, że jestem ślepy. Prawda jest jednak taka, że nie
potrzebuję ich by widzieć. Moje schorzenie działa trochę jak dar
Daredevila – on widział tylko w deszczu. Ja potrafiłem dostrzec
rzeczy za pomocą dźwięku. Głupie? Możliwe. Ale nie jest to na
tyle ważne, by to teraz roztrząsać.
Dlaczego więc, do cholery, jej teraz tu nie ma a ja trzęsę się
jakby zaraz emocje miały mnie roznieść na strzępy? Czemu jest poza
moim zasięgiem, a ja siedzę bez możliwości ruszenia się, w
ciemnościach głębszych niż te, które spowijają moje życie od
momentu, w którym straciłem oczy.
Chciałem kopnąć butelkę stojącą nieopodal, ale łańcuchy były
silniejsze niż ja. Z mojego gardła wydobył się okrzyk złości,
przeradzający się stopniowo w ryk, gdy moje żyły zaczęła
wypełniać adrenalina, paląc je niczym rtęć.
Nikt nigdy nie będzie stawiać Pożeraczowi warunków... nie w tym
życiu!
Jedno potężne szarpnięcie wystarczyło, by wyrwać kajdany ze
ścian. Moje ciało wrzało wewnątrz i na zewnątrz, zasilane
dodatkowo furią i zapachem jej krwi, roznoszącym się wszędzie
wokół. Poznałbym tą woń wszędzie...
Człowiek, który doprowadził do wypłynięcia z jej ciała choć
jednej kropli krwi, nawet nie wie, jak wielki błąd popełnił.
*cytat na początku to przetłumaczony fragment tej piosenki.
Nie powiem, by rozdział ów posiadał logikę albo cokolwiek na kształt tego. Jest pomieszany, poplątany, ale nie martwcie się - sprawa wyjaśni się na przestrzeni najbliższych rozdziałów. Niebawem również nowy quiz - był postój bo bo jakby nie było 18 lat trzeba było poświętować choć troche xD
Do następnego! :D