wtorek, 2 lutego 2016

Pogrążona we wspomnieniach

"Tak wiele drzwi... jak wybrałaś?
Tak wiele do zyskania, tak wiele do stracenia.
Tak wiele rzeczy masz na drodze
Nie czas dzisiaj, nie czas dzisiaj
Uważaj, żeby nie stracić głowy
Pamiętaj, co powiedziała koszatniczka... Alicjo!"

To brzmi śmiesznie, może niedorzecznie, a może po prostu głupio, ale gdy tylko usłyszałem te słowa od razu skojarzyły mi się z tobą i ze mną. Najpierw ja wybrałem jedne z wielu drzwi, jednocześnie zyskując i tracąc wszystko. Miałem na drodze przeszkody, nie miałem czasu by odzyskać co stracone ani nacieszyć się tym, co zyskane, aż w końcu straciłem głowę, gubiąc się w amoku moich własnych myśli. Już nie pamiętałem słów, które kiedyś były dla mnie niczym mantra, zgubiłem je i nie mogłem znaleźć.
Aż do poznania ciebie.
Ty również miałaś przed sobą drzwi – wybrałaś te, które posiadają dwa korytarze, ten do mojego świata i ten, do świata, w którym dotąd żyłaś. Mogłaś stracić życie, wszystko, na czym ci zależało – zamiast tego zyskałaś na wieczność serce Pożeracza oraz prawie całego jego otoczenia. Życie rzucało ci kłody pod nogi, a ty przeskakiwałaś ponad nimi, zupełnie, jak gdyby były nic nie znaczącymi gałązkami. Co prawda wciąż nie masz czasu, wiecznie jesteś zajęta i nadal szukasz sposobu, jak połączyć wszystko to, co kochasz, i czasem martwię się, że stracisz głowę z tego wszystkiego, ale widzę, że to strach bezpodstawny. Byłaś światłem, które przypomniało mi moją mantrę...
Gdzie byłaś, Alicjo, i czemu przybyłaś tak późno? Czemu nie wcześniej, czemu nie ocaliłaś swojego Szalonego Kapelusznika od całkowitego szaleństwa?
To nie ważne... ważne, że teraz już jesteś. Witaj w domu, ponownie.

Przeciągnęłam się leniwie na łóżku czując się otoczoną przez ciepło z każdej strony. Nie miałam ochoty ani wstawać ani otwierać oczu. Doskonale wiedziałam, że prawdopodobnie czeka nas rozmowa o wczorajszej wizycie Jeffa, ponadto jeśli Slenderman nie wrócił i nie znalazł psychopaty, to ten ponowi swoją wczorajszą próbę – i to mniej kulturalnie. Ponad to, ciepło wokół było zbyt równomierne, więc szanse na obudzenie się w objęciach mojego ukochanego drastycznie spadły. Toteż wierciłam się przez chwilę, czując, jak coś krępuje moje ruchy. Pewnie znowu zaplątałam się w kołdrę albo coś... westchnęłam ciężko i przetarłam oczy, by następnie je otworzyć. No i wszystko jasne. Ciepło było równomierne, bo z jednej strony spał Jack, a z drugiej...
-Toby? Co ty tu robisz? - spytałam cicho, zaskoczona obecnością szatyna. Leżał na brzegu łóżka i przytulał się do mnie. Potrząsnęłam nim lekko. Otwarł zaspane oczy a widząc mnie uśmiechnął się szeroko.
-Cześć, Marie!
-Czemu tutaj śpisz? - ponowiłam pytanie. Z twarzy chłopaka zniknął uśmiech a pojawiło się zakłopotanie. Spuścił wzrok.
-No... no bo... ja miałem koszmar – morderca i koszmar? No dobrze, nie mnie to oceniać.
-Jaki? - uniosłam pytająco brew i podniosłam się do siadu.
-Bo... emm... - widziałam po nim, że szuka odpowiedzi by minąć się z prawdą. -Masky zjadł mi gooofryyy! - jęknął udając wielki smutek. Westchnęłam przewracając oczami.
-A tak naprawdę? - teraz naprawdę posmutniał. I muszę przyznać, że był to najsmutniejszy widok od dawna. Odetchnął głęboko.
-Śniło mi się, że Jeff wrócił w nocy... i... uhm. Chciałem mieć pewność, że nic ci nie jest – oznajmił poważnie, spoglądając na mnie. Rozczulające. Spoglądałam na niego przez chwilę a potem rozłożyłam ręce.
-Chodź tu do mnie, wielkoludzie – uśmiechnęłam się, a szatyn automatycznie się do mnie przytulił.
Może i zabrzmi to teraz głupio i w ogóle... ale ja sama obawiałam się powrotu Jeff'a. Był to tylko szczeniak, który mordował co popadnie, ale właśnie przez swoją nieobliczalność był niebezpieczny. I tego w nim właśnie nienawidziłam... głupi szczeniak, myślący, że wolno mu wszystko, spędzający mi sen z powiek. Mimo iż moim ukochanym był morderca, ja i tak wolałam się upewnić, że wszystko jest zamknięte nim poszłam spać. I to przez długi czas, do momentu, w którym...
-Toby, co tutaj robisz tak wcześnie? - spytał E.J. a ja dopiero zauważyłam, że siedzi na brzegu łóżka ze spuszczonymi nogami na podłogę. Odwrócony był tyłem do mnie i Toby'ego, który rozluźnił trochę swój uścisk i uśmiechnął się szeroko.
-Przyszedłem sprawdzić jak wam się śpi i spytać, czy Marie zrobi gofry na śniadanie, bo zgłodniałem – oznajmił bez zająknięcia się z szerokim uśmiechem. Jack westchnął czując pismo nosem, ale postanowił nie drążyć tematu. Dobrze wiedział jakie mam do Ticci'ego podejście i jak on postrzega mnie. Nic, co mogłoby wydawać się niepokojące. Już nie raz mówiłam mu, że mogłabym zaadoptować proxy Slendera.
-Cieszę się. Sprawdzisz, czy ktoś poza nami już wstał? - spytał Jack sugerując mu, by wyszedł. Chłopak szybko odczytał zaszyfrowaną wiadomość.
-Pewnie – znów się wyszczerzył, uściskał mnie jeszcze raz i wyszedł zamykając drzwi. Westchnęłam.
-A on wciąż ma za dużo...
-Marie, mogę mieć do ciebie prośbę? - przerwał mi nawet nie drgnąwszy. Zamarłam przyglądając mu się, a właściwie jego plecom i rozwichrzonym włosom. Usiadłam wygodniej na łóżku szykując się na najgorsze.
-Pewnie... - powiedziałam ciszej, czując, że jeśli odezwę się głośniej to mój głos zacznie drżeć. Szatyn nie drgnął nawet, a ja dopiero teraz dostrzegłam, że opierając się ramionami o brzegi łóżka i napinając mięśnie sprawia wrażenie zmęczonego, zupełnie, jak gdyby nie spał i organizm domagał się odpoczynku. Dostrzegłam drganie dłoni, gdy zacisnął je na materacu.
-Marie... nie wychodź proszę z domu sama, przynajmniej na razie – powiedział dość spokojnie, choć wyczuwałam w jego głosie, że coś jest nie tak.
-Mogę wie...
-Nie powiem ci czemu, więc nie pytaj – przerwał mi dość brutalnie odwracając się częściowo w moją stronę. Bandaże przesiąknęły i nabrały czarnej barwy, tak czarnej, jak jego dusza jeszcze nie tak dawno temu... odruchowo się odsunęłam. -Po prostu nie wychodź, nie sama – dodał nieco łagodniej, ale czułam, że wciąż coś w nim siedzi. Odbierało mi to pewność siebie i chęć na przebywanie z nim. Odwróciłam wzrok.
To były sekundy, w ciągu których on wyciągnął rękę w moją stronę a ja zsunęłam się z łóżka i zniknęłam za drzwiami naszej łazienki. Nie zdążył usłyszeć ani poczuć moich łez, nie dostrzegł chwili słabości.
Poczułam jak wspomnienia tamtej nocy wracają do mnie z siłą tornada. Zacisnęłam mocno powieki i ukryłam twarz w dłoniach, osuwając się plecami po kafelkowej ścianie tuż obok drzwi. Drżałam, czując napływ wspomnień z tamtego momentu, znów miałam ochotę myć ręce i myć, szorować z czegoś, czego na nich nie było, aż do kości...
-Marie, co się dzieje? - głos zza drzwi niby tak bliski i znajomy, a tak odległy i dziwny. Pokręciłam tylko głową. Łzy spłynęły po moich policzkach zwilżając wargi. -Marie... nie chciałem cię przestraszyć. Po prostu... - westchnął. Słyszałam, jak klęka przed drzwiami do pomieszczenia i opiera o nie głowę. -Nie spałem tej nocy. Byłem w rezydencji dowiedzieć się, jak wygląda sprawa. Slendermana nie ma więc ten gówniarz wciąż włóczy się i teraz nie dość, że chce się mścić na Toby'm, to jego celem stałaś się też ty. I ja przy okazji. Gdy wróciłem, Toby już spał przy tobie, dlatego nic nie powiedziałem gdy zmyślił, że przyszedł sprawdzić jak spaliśmy – usłyszałam, jak ponownie westchnął. Wspomnienia zaczęły cichnąć, ale łzy wciąż płynęły wytyczonym przez siebie szlakiem.
Nacisnął klamkę. Ale ta była zamknięta.
Tak samo, jak zamknięte we mnie siedziały wspomnienia.
(...)
Gwałtownie wyczołgałam się, starając jak najszybciej zaczerpnąć porządny oddech. Czułam coś ciepłego, co spływało mi po plecach, czułam, że moje ciało było obciążone do tego stopnia, iż sprawiało mi to ból. Nigdy nie byłam zbyt silna i 'wyjście' na wolność kosztowało mnie dużo wysiłku. Gdy tylko mi się to udało i odwróciłam się, siadając na posadzce, dostrzegłam to, co spływało mi po plecach i teraz brudziło również moją bluzkę na brzuchu. Podłoga kuchenna tonęła w czerwieni, tak samo jak rzecz, która mnie przygniotła. Spanikowana cofnęłam się tak daleko jak mogłam, w końcu zderzając się plecami z szafką, która uniemożliwiła mi dalszą ucieczkę. Uchwyt otwierający ją wbijał mi się boleśnie pomiędzy łopatkami. Podniosłam wzrok na mężczyznę stojącego na wprost mnie, parę metrów dalej.
-Ostrzegałem, byś za mną nie szła – powiedział cicho, a mimo tego słyszałam go bardzo wyraźnie. Nie odezwałam się. Głos uwiązł mi w gardle. Zrobił krok w przód, jednak widząc moją spanikowaną próbę wciśnięcia się między szafki zamarł. -Nie skrzywdzę cię – kucnął, dzieliła nas tylko ta czerwona kałuża i leżąca bezwładnie kończyna jej właściciela. Wyciągnął ku mnie dłoń. -Nie bój się mnie...
Zacisnęłam powieki kręcąc głową, dłońmi zatkałam uszy. Dopiero teraz dotarło do mnie, że po moich policzkach płynął łzy a z wargi cieknie stróżka krwi – zbyt mocno zacisnęłam na niej zęby. Drżałam, spazmy targały moim ciałem i on to widział. Czułam się taka beznadziejna... Mój napad paniki widział tylko morderca rodziców i Rosalie, tuż po tym, gdy ciągle miałam przeczucie, że ktoś mnie obserwuje. To takie typowe... przeczucie towarzyszące na co dzień wielu paranoikom i ludziom, którzy widzieli rzeczy, których widzieć nie powinni. Teraz widział go również on.
Różnica była taka, że widziałam, jak przed chwilą zamordował człowieka. A w zasadzie dwóch.
I najgorsze było chyba tylko to, że jego spojrzenie nie było takie jak zabójcy rodziców i Rosalie – oceniające, mówiące niemal "jesteś chora, kretynko". Nie, ono rzeczywiście do mnie mówiło to, co wyraziły również usta. "Nie bój się, Marie".
Czułam, jak emocje rozsadzają mnie od środka, jak myśli walczą ze sobą, jak serce usiłuje uciszyć rozsądek i żołądek, który nie mógł znieść już widoku krwi. W końcu wygrało.
Z płaczem i drżeniem rzuciłam się w objęcia mężczyzny, który natychmiast mocno mnie przytulił, uspokajająco głaszcząc po plecach i szepcząc do ucha uspokajające rzeczy. Przez chwile poczułam się niczym pupilek, zabawka w dłoniach mordercy, który postanowił zaznać trochę ludzkiego życia, ale szybko odrzuciłam od siebie tą myśl.
Nie pamiętam momentu, w którym wziął mnie na ręce i wtuloną w siebie niczym małpkę wyniósł z tamtego domu.
(...)
-Jack... - wyszeptałam po dłuższej chwili siedzenia w łazience. On wciąż był pod drzwiami, czułam to. Słysząc mój głos nacisnął klamkę, a gdy ta nie ustąpiła, gdyż zamknęłam drzwi na klucz, chłopak bez problemu otworzył drzwi. Mógł to zrobić już wcześniej – nie zrobił. Uszanował to, że chce zostać sama. I za to go właśnie kochałam, mógł wiele rzeczy zrobić a nie robił ich przez wgląd na mnie. Podniosłam załzawione oczy na szatyna, czując, jak przychodzi kolejna fala płaczu, a on widząc ją momentalnie pochwycił mnie w ramiona.
-Proszę, nie płacz Marie. Jestem przy tobie i tylko przy tobie. Nic ci się nie stanie – szeptał, a ja wtuliłam się w niego ufnie, obejmując mocno rękami za szyję.
-Ale... ale ja się... boję... że tobie... coś... się stanie – wykrztusiłam między spazmami, na co tylko mocniej mnie przytulił.
-Nie stanie. Nikomu nic się nie stanie. Jeff nie da rady zrobić krzywdy ludziom, którzy parają się morderstwami na co dzień, a my nie damy mu skrzywdzić ciebie.
-Ja się martwię... ogólnie... że kiedyś odejdziesz... albo ktoś... ktoś cię zauważy...
Zamilkł. Nie wiem, nad czym myślał. Wiem tylko, że odsunął mnie nieco od siebie, by pocałować mnie w czoło.
-Zawsze jestem ostrożny. Jedyna osoba, która mnie przyłapała i żyje, to ty. Wiem, że pamiętasz tamten dzień równie dobrze, jak ja. Ale zaufaj mi, wszystko będzie dobrze. A ja zawsze będę przy tobie.
-Obiecujesz?
-Przysięgam. Jedyne, co może zmienić bieg naszej historii to twoja decyzja. Tylko twoje słowa mogą zmienić to, co aktualnie mamy. Jeśli zażądasz, że chcesz wrócić do normalności, odejdę i nigdy nie wrócę. Jeśli wtedy rozmyślisz się i będziesz chciała być znów ze mną, wrócę nim się obejrzysz – łzy znów napłynęły mi do oczu na myśl o tym, że mógłby odejść, a on wiedząc o tym natychmiast mocno mnie przytulił. -No już, Marie, proszę, nie płacz... - zaczął szeptać niczym mantrę, a ja czułam, jak smutek powoli odchodzi.
(...)
To było niedorzeczne. Nikt ze znanych mi ludzi nie potrafił mi się sprzeciwić, postawić ani wpłynąć na moją decyzję. Nikt nigdy nie umiał zrobić niczego, co sprawiłoby, że zmieniłbym zdanie. Nawet rodzice nie mieli wpływu na to, co postanowiłem tudzież zaplanowałem. Zawsze stawiałem na swoim i prawie zawsze moje decyzje były słuszne, pomijając tą o zemście, choć i ona koniec w końców sprawiła, że byłem teraz szczęśliwy.
Jedynie ona miała moc zmieniania mojego charakteru, wszystkiego, czego chciałem, wszystkich moich pragnień i sprawiała, że mógłbym wyrzec się wszystkiego, nawet samego siebie. Na jedno jej skinienie przekląłbym własne życie i sam je sobie uprzykrzył, byle tylko dostrzec jej uśmiech bądź cień aprobaty.
To była słabość czy siła? A może jedno i drugie, zamknięte w jej drobnym ciele?
Nie wiem. Ale patrząc na nią, gdy podjęła się wraz z Rosalie próby nauczenia Toby'ego tańczyć, stwierdzam, że gotów byłbym nawet na więcej, niż tylko zniszczenie sobie życia. Dla niej zrobiłbym wszystko.
Dla uśmiechu, który zawsze zaczynał się w kącikach ust, nawet gdy wargi się mu nie poddawały. Dla blasku w zielonych tęczówkach. Dla jej perlistego śmiechu, który rozbrzmiewa w pokoju, gdyż bawi ją niezdarność Ticci'ego. Dla kasztanowych loków podrygujących przy każdym jej ruchu. Dla delikatności, ciepła, współczucia, wyrozumiałości, miłości, wrażliwości, radości... dla każdego uczucia, które przeżywa w sposób dla mnie nie pojęty.
Nie powinienem tego wszystkiego widzieć. Przecież nie mam oczu. I wszyscy myślą, że jestem ślepy. Prawda jest jednak taka, że nie potrzebuję ich by widzieć. Moje schorzenie działa trochę jak dar Daredevila – on widział tylko w deszczu. Ja potrafiłem dostrzec rzeczy za pomocą dźwięku. Głupie? Możliwe. Ale nie jest to na tyle ważne, by to teraz roztrząsać.
Dlaczego więc, do cholery, jej teraz tu nie ma a ja trzęsę się jakby zaraz emocje miały mnie roznieść na strzępy? Czemu jest poza moim zasięgiem, a ja siedzę bez możliwości ruszenia się, w ciemnościach głębszych niż te, które spowijają moje życie od momentu, w którym straciłem oczy.
Chciałem kopnąć butelkę stojącą nieopodal, ale łańcuchy były silniejsze niż ja. Z mojego gardła wydobył się okrzyk złości, przeradzający się stopniowo w ryk, gdy moje żyły zaczęła wypełniać adrenalina, paląc je niczym rtęć.
Nikt nigdy nie będzie stawiać Pożeraczowi warunków... nie w tym życiu!
Jedno potężne szarpnięcie wystarczyło, by wyrwać kajdany ze ścian. Moje ciało wrzało wewnątrz i na zewnątrz, zasilane dodatkowo furią i zapachem jej krwi, roznoszącym się wszędzie wokół. Poznałbym tą woń wszędzie...
Człowiek, który doprowadził do wypłynięcia z jej ciała choć jednej kropli krwi, nawet nie wie, jak wielki błąd popełnił.




*cytat na początku to przetłumaczony fragment tej piosenki
Nie powiem, by rozdział ów posiadał logikę albo cokolwiek na kształt tego. Jest pomieszany, poplątany, ale nie martwcie się - sprawa wyjaśni się na przestrzeni najbliższych rozdziałów. Niebawem również nowy quiz - był postój bo bo jakby nie było 18 lat trzeba było poświętować choć troche xD
Do następnego! :D

niedziela, 17 stycznia 2016

Piękniejsza

A ona siedziała tam. Wpatrywała się w okno pustym, smutnym spojrzeniem i zdawała się być w całkiem innym świecie, nierealnym, innym od tego, w którym byłem ja i siedząca tuż obok blondynka. Widziałem w jej zielonych tęczówkach smutek i melancholię, czułem jak powietrze odbija się od bariery, którą wybudowała wokół siebie by odciąć się od tego, co znajdowało się wokół. Blondwłosa zdawała się tego nie dostrzegać i cały czas mówiła... a ja tylko miałem nadzieję, że nie zdekoncentruje to jej towarzyszki. Choć chwilę, niech nie ucieka, niech ją nie spłoszy ten jazgot... czym prędzej usiadłem przy pierwszym wolnym stoliku, otworzyłem szkicownik i przypatrując się ją, zacząłem rysować jej twarz. To zamyślenie w jej oczach, ten smutek ściągający wargi, kąciki ust, w których czaił się najpiękniejszy znany ludzkości uśmiech.
Wciąż pamiętam jej twarz, bez względu na to, jak dawno temu ją widziałem i od jak dawna nie widziałem już niczego.
A ona nawet nie pamięta dnia, w którym powstał najpiękniejszy z jej portretów – szkicowany nie zwyczajnym grafitem, a czystymi emocjami.

Z westchnieniem przewiesiłam przez uchwyt kuchenki mokrą ściereczkę i rozejrzałam się wokół – mieszkanie było wysprzątane na błysk, gotowe na przyjęcie gości. Uśmiechnęłam się zadowolona. Nie ma rzeczy, która mogłaby popsuć moje pierwsze spotkanie po wielu latach z Rosalie. No, chyba, że ktoś jeszcze wpadnie, albo w domu nagle padnie ogrzewanie, ale... nawet i to można przekształcić w pozytyw. Nie ma lepszego argumentu przemawiającego za przytulaniem gdy jest zimno.
I nie tylko przytulaniem...
Zarumieniłam się na samą myśl o innych formach rozgrzewania, by następnie ruszyć w stronę łazienki i trochę się ogarnąć. Nie wyglądałam źle, ale stwierdziłam, że mogłabym ułożyć trochę włosy... kok z którego wysypywały się kosmyki nie był zbyt widowiskowy a natura kobiety domagała się, by pokazać się z jak najlepszej strony.
Nie zdążyłam jednak skupić się na poprawieniu swojego wyglądu, gdyż dom wypełnił odgłos łomotania do drzwi. Spojrzałam na wyświetlacz w telefonie, kierując się w stronę drzwi. Było za wcześnie, by Roza i Robert przyjechali, więc któż to? Palcami poprawiłam kosmyk włosów, który wylądował na mojej twarzy i zgarnęłam go za ucho by następnie otworzyć nieco niechętnie drzwi. Ledwie je uchyliłam, a zostały z impetem pchnięte a sekundy później ja znalazłam się parę centymetrów nad ziemią.
-Marie! Tak się stęskniłem! Czemu nie przychodziłaś? E.J. dał ci szlaban na odwiedzanie nas? Mam się z nim rozmówić?! - właściciel kasztanowej czupryny poderwał mnie z ziemi i przytulał tak mocno, że czułam, jakby mi zaraz miało braknąć tchu. Nie potrafił odczuwać bólu, a przy okazji nie wiedział, jak bardzo jest silny.
-Toby... dusisz...
-Oh, wybacz – odstawił mnie uwalniając ze swoich objęć, a ja spojrzałam na dość wysokiego nastolatka z dziecięcym uśmiechem. Chusta, która z reguły osłaniała jego twarz była teraz zawiązana tylko luźno wokół szyi a gogle wylądowały na włosach niczym opaska. -Ale tak się stęskniłem, że nie mogłem inaczej.
-Też się stęskniłam wielkoludzie – rzuciłam. Czy to jakiś żart, że wszyscy poza Jeffem i Benem byli ode mnie wyżsi? Jeszcze Helen był mojego wzrostu... no i Hoodie, reszta była niczym jakieś drzewa, które z dnia na dzień stawali się więksi i więksi... Szło się nabawić kompleksu wzrostu. Jak dobrze, że Ticci Toby był ode mnie wyższy mniej więcej o dziesięć centymetrów... no i był zdecydowanie bardziej dziecinny, przez co nie raz mój instynkt macierzyński budził się, gdy przebywałam w jego towarzystwie.
-Nie jestem wielkoludem... - mruknął nadymając lekko policzki, a potem się wyszczerzył. -Chociaż, dopóki będziesz robiła gofry mogę być nawet ogrem. O, cześć E.J.! - zawołał machając ręką do schodzącego po schodach młodego mężczyzny. Mój partner nie miał maski, więc doskonale widziałam, jak na jego twarzy pojawia się wyraz zaskoczenia.
-Cześć. Co tutaj robisz, Toby? - zszedł na dół wkładając przy okazji dłoń do kieszeni jeansów. Bluzę i podkoszulek zastąpiła granatowa koszula z podwójnym kołnierzykiem – musiałam przyznać, że wyglądał w niej świetnie i gdybym go nie znała, z pewnością zauroczyłby mnie w takim wydaniu.
-Cóż... - zaczął szatyn odwracając wzrok, zaś tuż za nim do domu wszedł brunet, jednocześnie zdejmując niebieską kurtkę z ramion.
-Jeff postanowił zrobić żart Slendermanowi. Ale mu nie wyszło, bo Toby się wtrącił i gdyby nie Masky i ja... cóż, tak czy siak Jeff wpadł w szał. Slendera nie ma, więc nie ma kto opanować tego co się dzieje w domu i stwierdziliśmy, że bezpieczniej będzie gdy wprosimy się do was na tą noc z Toby'm a Masky będzie pilnował szalejącego psychopaty-szczeniaka – podsumował Bloody Painter zamykając drzwi frontowe i odwieszając swoje okrycie wierzchnie na wieszak.
-To jak? Możemy zostać? - spytał Toby patrząc to na mnie to na mojego partnera wzrokiem błagalnym typowym dla szczeniaczka. Jack westchnął i przeniósł spojrzenie na mnie.
-Mamy mieć gości... więc jeśli spełnicie warunki postawione przez Marie to nie widzę problemu.
-Pewnie – uśmiechnęłam się wesoło, a następnie podeszłam do chłopców. -Cóż, przyjeżdża dziś moja siostra z narzeczonym, żadne z nich nie bawi się w zabijanie ani nic, więc... - stanęłam na palcach i zdjęłam z włosów miłośnika gofrów gogle, następnie rozwiązałam chustę wiszącą na jego szyi. Zawiesiłam sobie oba akcesoria na ręce i ostrożnym ruchem, już bez stawania na palcach, zdjęłam białą maskę z twarzy bruneta. -... miło by było, gdybyśmy zadbali o pozory normalności. Nawet Jack dziś nie nosi maski – uśmiechnęłam się, nie mogąc się napatrzeć na odsłonięte twarze przyjaciół. O ile Toby na moją prośbę pozbywał się maski i gogli, tak Helen był zdecydowanie przeciwny zdejmowaniu swojego ukochanego rekwizytu.
-Dziwnie się...
-Helen, ty masz normalną twarz! - Ticci nawet nie próbował ukrywać swojego zaskoczenia gdy zobaczył twarz swojego towarzysza. Ten przewrócił oczami, starając się zignorować dwoje świdrujących go ciemnych oczu.
-Może ci w czymś pomóc, skoro masz mieć gości? - spytał rzeczowo artysta.
-Nie, już wszystko jest gotowe. Miałam zamiar się tylko troszkę ogarnąć przed przyjazdem Rose i Roberta i to tyle – odparłam z uśmiechem, od razu przykuwając spojrzenie mojego dziecinnego przyjaciela.
-Przecież ładnie wyglądasz – rzucił bez namysłu, mimo wszystko próbując wyszukać coś, co byłoby trzeba poprawić. Helen westchnął. Chyba nie uśmiechało mu się spędzenie wieczoru w towarzystwie proxy Slendermana.
-Kobiety tak mają... - wyjaśnił przyjacielowi a potem, prawie jak przyjaciółka, której nigdy nie miałam, chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę schodów. -Chodź, pomogę ci.
-Helen, ale...
-Nie martw się. Jestem artystą, znam się na rzeczach, których tamci dwaj nie rozumieją. Poza tym pamiętam lekcje 'dbania' o siebie w wydaniu Jane i Sally, więc mogę ci doradzić w tym i tamtym – zerknęłam kątem oka na stojących na dole mężczyzn i uśmiechnęłam się.
-Jack, Toby, zaraz wrócimy – oznajmiłam ciepło, pozwalając zabrać się do naszej sypialni. Helen automatycznie podszedł do białej, dużej szafy i rozsunął jej drzwi, by następnie przeskanować spojrzeniem zawartość mebla.
-Denerwujesz się przyjazdem siostry? - spytał, wyjmując z mojej szafy prostą bluzkę i jeansy. Usiadłam na łóżku przyglądając się śnieżnobiałej bluzce z koronkową wstawką na plecach, z łagodnym dekoltem odsłaniającym ramiona. Jack bardzo lubił, gdy ją nosiłam, mimo, iż mnie w niej nie widział – ale dotykał.
-Może trochę... - powiedziałam dość cicho, automatycznie cofając się do dnia, w którym widziałam ją po raz ostatni. Przed oczami miałam jej wściekły wyraz twarzy. Słyszałam, jak brunet siada za mną i wyjmuje z moich włosów szpilkę utrzymującą moje włosy w tym artystycznym nieładzie. -Ostatnio gdy z nią rozmawiałam pokłóciłyśmy się.
-O co?
-Pamiętasz okres, kiedy ja chodziłam smutna a Jack zdenerwowany? Przychodziłam wtedy do was co dziennie i nie chciałam odbierać żadnych telefonów.
-Pamiętam, byłaś nieswoja. Próbowałem cię parę razy naszkicować, ale nawet na rysunku emanowałaś takim pesymizmem, że w połowie rysowania musiałem przestać bo mnie te twoje emocje aż biły.
-No to to było na krótko przed moją ostatnią rozmową z Rosalie. Na początku gdy zamieszkałam z Jackiem ona koniecznie chciała go poznać. Ale ja nie chciałam by się spotkali... chyba rozumiesz, dlaczego – westchnęłam, dając mu czas na wtrącenie się. Nie zrobił tego. -Wydzwaniała dzień i noc, drażniła mnie i E.J. W końcu on się zdenerwował, zadzwonił do niej i zaprosił ją do nas do domu. Oczywiście Rosalie zaczęła krytykować mnie, ja się zdenerwowałam i zaczęłam jej wytykać ilość jej związków no i... uh. Od tamtej pory się do mnie nie odzywała – skończyłam, starając się wyrzucić z pamięci moment, w którym wyszła trzaskając drzwiami.
-Jeśli martwisz się, że to się powtórzy, to niepotrzebnie. Jestem dziś z wami ja i Toby, więc w razie czego rozluźnimy sytuację – oznajmił, a ja dopiero teraz zauważyłam, że przeczesuje moje włosy szczotką. Był bardzo delikatny w tej kwestii jak na mężczyznę.
-Wiem, nie martwię się tym. Po prostu... mam jakieś dziwne przeczucie.
-Jakie?
-Coś mi podpowiada, że nie jesteście naszymi jedynymi gośćmi...
-Przyjedzie jeszcze Rose i Robert
-Nie, chodzi o to, że czuję, iż jeszcze ktoś się wprosi – zacisnęłam lekko palce na brzegu tuniki, którą miałam na sobie.
-Nie martw się. Poradzimy sobie. W razie czego, masz teraz pod dachem trzech zabójców – podsumował, a następnie poczułam jak schodzi z łóżka. Wziął lusterko i odwrócił je taflą w moją stronę. -Jak ci się podoba?
(...)
Z westchnieniem spojrzałam na zegarek nie przerywając przechadzania się w tą i z powrotem po jadalni połączonej z kuchnią, salonem i korytarzem. Mieli być już prawie piętnaście minut temu. Przygryzłam dolną wargę.
-Marie, spokojnie, zaraz będą. Nie denerwuj się – Jack siedział na fotelu ze spokojem wymalowanym na twarzy. Bandaże jeszcze nie zaczęły przesiąkać, ale pewnie za jakąś godzinę będę musiała zaciągnąć go do pokoju na zmianę opatrunku.
-Tak, wiem... po prostu...
-Będzie dobrze, Maryanne – przerwał mi Helen spoglądając na mnie znacząco. Odetchnęłam i lekko się uśmiechnęłam.
-Tak, pewnie... - teraz przerwał mi dzwonek do drzwi. Od razu do nich podeszłam, kątem oka dostrzegając, że Jack wstaje i idzie za mną. Otworzyłam drzwi.
-Annie, siostrzyczko! - blondwłosa dziewczyna rzuciła mi się na szyję, mocno ściskając. Była mojego wzrostu i w sumie nic się nie zmieniła. Wciąż miała te śmiejące się oczy i uroczy uśmiech. Tuż za nią do domu wszedł rudowłosy mężczyzna. -Tak się stęskniłam! Witaj, Jack – dodała uwalniając mnie ze swojego uścisku. Mój partner natychmiast to wykorzystał, obejmując mnie ramieniem w talii.
-Ja za tobą też.
-Annie, Jack, to jest Robert. Robercie, to moja młodsza siostra Maryanne i jej partner, Jack.
-Miło mi was poznać, Rosa wiele o was mówiła – mężczyzna ucałował wierzch mojej dłoni a następnie uścisnął dłoń mojego partnera. Taaak, na pewno ci mówiła o swojej głupiej młodszej siostrze, która chce wyjść za...
-Dobry wieczór! - spojrzałam na Toby'ego, który wskoczył pomiędzy nas niczym Filip z konopi. Odrobinę z tyłu Bloody Painter, który chyba planował go powstrzymać.
-Poznajcie proszę, to nasi przyjaciele, Toby i Helen. Przyjechali do nas w odwiedziny, więc dzisiejszą kolację zjemy wszyscy razem – oznajmiłam uśmiechając się ciepło, obserwując jak Rosa i Robert zdejmują swoje okrycia wierzchnie.
Proszę, niech ta kolacja szybko minie...
(...)
Wtuliłam się w bok mojego partnera, który z typową dla siebie podzielnością uwagi głaskał mnie po osłoniętych jedynie przez koronkę plecach, jednocześnie słuchając opowieści Roberta i Rosalie. Opowiadali nam właśnie jak się poznali... Urocza i dość nietypowa historia, ale ja słyszałam już tyle historii miłosnych z ust Rozy, że przestałam przykładać do nich wagę. Poza tym, dla mnie był to dość długi dzień – najpierw spotkanie z moimi dwoma pacjentami w klinice, potem zakupy, stanie w korku przez dłuższy czas bo wszyscy wracają na święta do domu, potem przygotowywanie obiadu, sprzątanie i jeszcze to straszne przeczucie, które nie opuszczało mnie w dalszym ciągu.
Jednak idylla panująca teraz w domu i ciepło bijące od Jacka, który zachowywał się jak wzorowy pan domu, skutecznie koiły moje nerwy i powoli przenosiły mnie w objęcia Morfeusza. Powoli przestało do mnie docierać to, że Toby zjada właśnie bitą śmietanę prosto z puszki, a Helen siedzi na fotelu i przenosi na kartkę papieru sama nawet nie wiem co.
-Co o tym myślisz Annie? - ocknęłam się podnosząc nieco i sennie spojrzałam na siostrę, która kierowała do mnie to pytanie.
-O czym?
-O naszym pomyśle na wystrój sali, w której odbędzie się wesele, moja głupiutka siostrzyczko – blondynka uśmiechnęła się czule, a ja mimowolnie się skrzywiłam.
-Ah, tak... jest niesamowita, naprawdę...
-Ty w ogóle nie słuchasz – dziewczyna wygięła wargi w podkówkę.
-Wybacz jej, Rosalie – przez wtulanie się w Jacka nie tyle usłyszałam jego słowa, ile poczułam jak wibruje jego ciało, gdy je wypowiadał. -Oboje mieliśmy dość długi dzień i Marie chyba po prostu już zasypia.
-Marie? Oh jej, jak ją słodko nazywasz – blondynka zachichotała a jej partner westchnął.
-Nie powinnaś tyle pić, kochanie... robisz się zbyt pobudzona i strasznie gadatliwa. A już jest rzeczywiście późno.
-Może pora się położyć i przespać? A pogadamy jeszcze jutro – wtrącił się Helen odkładając ołówek i swój szkicownik, a następnie usiadł opierając w końcu stopy na podłodze.
-Też tak myślę – zerknęłam na Toby'ego, który mówiąc te słowa przeciągnął się i odstawił pustą puszkę po bitej śmietanie na stolik.
-To dobry pomysł. Odprowadzę was do pokoi – mruknęłam wstając i przeciągnęłam sie. Nie miałam ochoty tego robić... i oczywiście ktoś to zauważył.
-Spokojnie, Marie, pokażę gdzie są pokoje gościnne i wygonię Toby'ego spać. Ty idź się po prostu połóż spać.
Chciałam coś powiedzieć. Naprawdę. Co? Chociażby to, że przecież dam radę zająć się swoimi gośćmi i w ogóle. Ale nie, wszyscy wszystko wiedzą lepiej.
-Widzisz kochanie, możesz spokojnie pójść się przespać – powiedział dość cicho, kojącym głosem E.J. I pewnie bym go posłuchała... gdyby nie łomot do drzwi, przez który automatycznie się rozbudziłam.
-Sprawdzę kto to – rzuciłam od razu, ciesząc się, że wszyscy jeszcze siedzieli. No, poza mną. Szybkim krokiem ruszyłam do drzwi i upewniwszy się, ze w stojaku na parasolki wciąż tkwi ukryty tam przeze mnie sztylet, otworzyłam drzwi.
Śnieg osiadł na czarnych włosach mężczyzny, dając przy okazji wrażenie, że ubrudzona krwią biała bluza jest czystsza niż zwykle.
-Zawołaj Toby'ego – rzucił z psychopatycznym uśmieszkiem Jeff. Palce zaciskał na rękojeści noża.
-Czego od niego chcesz? - spytałam chłodno obserwując go uważnie.
-Musimy... porozmawiać w cztery oczy.
-Raczej nie bez powodu Helen go tu zabrał. Więc?
-Uh, dziś akurat zachciało ci się pogaduszek... Odsuń się – mruknął robiąc krok do przodu i zamachnął się, by mnie odepchnąć.
Nie zdążył.
-Jeśli Marie pyta cię o coś, to odpowiedz a nie migaj się od wyjaśnień – oznajmił chłodno mój partner, a ja mimo, iż nie widziałam jego twarzy gdyż stał przede mną, trzymając dłoń, która jeszcze chwilę temu miała zamiar pchnąć mnie na ścianę.
-Nie wtrącaj się, Eyeless – warknął, wyrywając swoją rękę z uścisku, a następnie cofnął się. -Chcę się widzieć z Toby'm.
-Zobaczysz się z nim jutro. Dzisiaj mamy gości, więc idź już.
-Nie będziesz mi mówił, co mam robić, kanibalu...! - warknął porządnie zdenerwowany brunet. Czułam dreszcze widząc jego poszerzający się, krwawy uśmiech, przez co odruchowo schowałam się za plecami swojego partnera. Ostatnie, co dostrzegłam, to błysk gdy Jeff podniósł rękę z nożem, a następnie jego bezwładny upadek na ziemię ze strzykawką wbitą w kark.
-Przykro mi, ale będę – podsumował chłodno Jack, by mnie następnie objąć i pociągnąć w głąb korytarza. -Helen, proszę...
-W porządku. Chętnie się przewietrzę po tym winie – rzucił chłopak. Nawet nie zauważyłam, kiedy pojawił się na korytarzu... chyba rzeczywiście byłam już zbyt śpiąca. Dotarł do mnie dźwięk zamykanych drzwi a następnie wesoły śmiech Toby'ego.
-Marie, wyglądasz jak lunatykujące zombie – zaśmiał się a ja odruchowo się skrzywiłam, zamykając przy tym oczy.
-Mało śmieszny żart, Toby – wymamrotałam i zrobiłam krok w stronę kanapy. -O czym rozmawiacie? Chętnie pogadam z wami...
-Na ciebie już pora kochanie – nim postawiłam kolejny krok, zostałam poderwana do góry i wzięta na ręce przez wyższego ode mnie szatyna. Zerknęłam na niego sennie. Bandaże jeszcze nie przemokły, jak dobrze...
-Ale...
-Rosalie też już śpi – obróciłam leniwie głowę. Rzeczywiście, blondynka pochrapywała słodko opierając głowę o bark swojego partnera. -Toby powiedział, że pokaże nam pokój gościnny więc nie musisz się już niczym martwić. Poradzimy sobie.
-Na pewno...? - spytałam niepewnie.
-Kochanie... więcej wiary w mężczyzn – rzucił tylko Jack i przytulił mnie do siebie bardziej.
Słyszałam jeszcze, jak panowie wymieniają między sobą jakieś słowa, których mój mózg nie zarejestrował, a następnie poczułam, jak Jack wspina się po schodach ze mną na rękach. Kolejne, co do mnie dotarło, to poczucie, iż moje normalne ubranie zastąpiła piżama. Gdy tylko poczułam miękką poduszkę wtuliłam w nią głowę, zaś wraz z ciepłem kołdry przyszło ciepło bijące od obejmującej mnie ręki mojego ukochanego, który przylgnął do moich pleców. Delikatne muśnięcie ustami mojego zagłębienia tuż za uchem.
-Jesteś tak piękna, Marie... piękniejsza niż tamtego dnia...
Nie dałam radę spytać o jakim dniu mówi, ani skąd to wie, gdyż sen odebrał mi już całkiem władzę nad ciałem, przenosząc do krainy Morfeusza.





Rozdział pierwszy skończony - jedyne, co mogę, to mieć nadzieję iż wam się podobał oraz zachęcić do wypatrywania rozdziału drugiego.
Miłego dnia/wieczoru! ^^


PS początek napisany kursywą to fragment myśli Jacka - prawdopodobnie taki fragment będzie się pojawiał w każdym rozdziale poświęconym jemu i Marie, jako nawiązanie do opowiadania :3

sobota, 9 stycznia 2016

Początek

-No i wiesz, przyszedł i spytał, czy mu pomogę, ogarniasz? To po raz pierwszy odkąd pamiętam, że spytał mnie, czy mu pomogę!
-Mmmhm – mruknęłam tylko, przytrzymując ramieniem telefon przy uchu, zaś w wolne teraz dłonie wzięłam nóż i deskę do krojenia.
-Oczywiście nie zgodziłam się od razu. Jakby nie było brzydzi mnie to... ale kocham go bardziej, niż mnie to brzydzi. Więc w końcu się zgodziłam. Jej, byłam taka podekscytowana tym, że...
W słuchawce rozległ się irytujący dźwięk oznajmiający kolejne połączenie przychodzące. Odłożyłam deskę i spojrzałam na wyświetlacz. To Rose, moja starsza siostra. Westchnęłam i przyłożyłam słuchawkę z powrotem do ucha.
-Wybacz, Shaelyn, oddzwonię do ciebie dobrze? Dzwoni Rosie – rzuciłam do mojej rozmówczyni, która cmoknęła z niezadowoleniem.
-Mówiłam, żebyś mówiła do mnie Shae, nie lubię pełnego imienia – wręcz słyszałam, jak skrzywiła się, co tylko mnie rozbawiło. Ją chyba też, gdyż zachichotała cicho. -W takim razie do potem, Ann!
-Pa! - rzuciłam, by następnie rozłączyć się i ponownie dotknąć zielonej słuchawki.
-Maryanne! - teraz to ja się skrzywiłam na dźwięk mojego pełnego imienia. Ludzie z reguły mówili do mnie albo Mary, albo Anne albo w jakiś jeszcze inny sposób, różnie z tym bywało. Tylko jedna, jedyna osoba nazywała mnie w całkiem inny sposób, ale... -Kopę lat siostrzyczko!
-Cześć, Rosalie – uśmiechnęłam się lekko, by następnie włączyć tryb głośnomówiący. Położyłam telefon na półce na przeciwko mnie i skupiłam się już w całości na krojeniu owoców. -Jakoś nie specjalnie kwapiłaś się do rozmowy od naszego ostatniego spotkania...
-Oj no, sama wiesz jak jest, dużo się dzieje i w ogóle... - obie dobrze wiedziałyśmy, że nic się nie działo. Nie odzywała się z innego powodu. -No ale nic, ważne, że teraz rozmawiamy!
-Tak, też się cieszę. Właściwie, to co się stało, że dzwonisz? Mamy w rodzinie jakiś pogrzeb? - zażartowałam ironicznie, zaś Rose prychnęła. Od dłuższego czasu niezmiernie bawiły mnie żarty o śmierci.
-Nie, nikt nie umarł... Po prostu... no wiesz. Wychodzę za mąż – słyszałam niemal w jej głosie jak się rumieni. Przewróciłam tylko oczami.
-Znowu? Tym razem to ktoś normalny, prawda?
-Nie czepiaj się już, przecież Elliot był normalny... poza tym, zanim skrytykujesz, spójrz na to z kim sama żyjesz! - westchnęłam ciężko zamykając oczy.
-Ale ja jestem w stabilnym związku od paru lat. A ty, jesteś starsza i co chwilę żenisz się i rozwodzisz. Elliot był który z kolei? Szósty?
-Siódmy! Z resztą, zmieńmy temat.
-Bardzo chętnie.
-Będziecie mieć coś przeciwko, jeśli wpadniemy z Robertem w odwiedziny? Chciałby poznać moją rodzinę a sama wiesz...
-Poza mną nikt więcej nie żyje.
-Właśnie – zapadła nieco niezręczna cisza. W bajkach zawsze wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Ale tylko w bajkach... nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym gdy byłyśmy małe, a niewiele po osiągnięciu przez Rosalie pełnoletności zginęła także siostra mamy z mężem i dziećmi, która przejęła nad nami opiekę. I tak, pozostałyśmy na świecie tylko my dwie, cała reszta już dawno nie żyła. -Tak więc... możemy przyjechać jutro wieczorem?
-Myślę, że nie będzie z tym problemu. Aczkolwiek muszę jeszcze porozmawiać z Jackiem. Nie przepada za gośćmi – zrzuciłam pokrojone w drobną, równą kostkę pomarańcze, mandarynki i banany, wprost do szklanej misy. Ostatnio często zmieniał mi się smak i znikąd dostawałam ochoty na różne rzeczy. Dziś rano na przykład obudziłam się z ochotą na sałatkę owocową. Moja siostra westchnęła cicho.
-Wiem, że miłość jest ślepa...
-Rosalie.
-... nie wiedziałam, że aż tak...
-Wiesz, czym się różnimy, siostrzyczko?
-Hm?
-Ty od razu chcesz iść do ołtarza, a ja zawsze mam furtkę, w razie, gdyby coś mi się odwidziało.
-Może i masz rację... Chciałabym powiedzieć, że cieszę się twoim szczęściem, ale martwię się. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
-Rozumiem to i ja i on, dlatego miałaś okazję go poznać i o nim wiesz – odparłam się uśmiechając lekko pod nosem. Może mi się zdawało, ale chyba słyszałam skrzypnięcie otwieranych drzwi... no cóż, każdy może mieć zwidy.
-To dobrze. W takim razie zadzwoń jutro i powiedz co i jak. Jeśli by się dało, to bardzo chętnie wpadlibyśmy do was już dzisiaj, ale jutro też się da.
-Rose...
-Tak, tak, wiem – kobieta zaśmiała się, a ja siłą rzeczy się uśmiechnęłam. -Trzymaj się siostrzyczko, do potem!
-Na razie, Rosalie – sięgnęłam po telefon by się rozłączyć, jednak czyjaś szybsza dłoń mnie uprzedziła. Co prawda widziałam tylko mignięcie szarawej skóry, ale i tak wiedziałam do kogo należała ta ręka. -Cześć, Jack.
-Zawsze masz furtkę, gdyby coś si się odwidziało, Marie? - lekko ochrypły, przyjemny dla ucha baryton rozszedł się cichym echem po przestronnej kuchni, sprawiając, że lekko drżałam. Nigdy nie byłam zwolenniczką tego, co robił mój luby, ale... gdybym miała możliwość wybrać ostatni dźwięk przed śmiercią, bez wahania wybrałabym właśnie jego głos.
-Taak, dokładnie tak – uśmiechnęłam się, słysząc po jego głosie, że wąskie wargi chłopaka są wygięte w lekkim uśmiechu. -Masz do tego jakieś 'ale', skarbie?
-Oczywiście. Nie mam zamiaru pozwalać ci gdziekolwiek odchodzić... - dłonie mężczyzny oparły się na blacie po moich obu stronach, ja zaś niewzruszona kroiłam teraz w drobną kostkę jabłka. Czułam jego oddech na swoim karku, był odrobinę wyższy ode mnie i lepiej zbudowany.
-Gdy będę chciała odejść nie będę cię pytać o zdanie kocie, dobrze o tym wiesz.
-A ty dobrze wiesz o tym, że gdziekolwiek nie uciekniesz i tak cię znajdę. Nawet, jeśli oznacza to współpracę z narwanym Ticci'm Toby'm... a wiesz, jak bardzo irytujący potrafi być... - czułam, jak jego ciepłe wargi musnęły moją skórę tuż obok ucha. Mój uśmiech lekko się poszerzył, a ja sama odwróciłam się przodem do mojego partnera.
-A ja go bardzo lubię, jest kochany. I czasem jest bardziej opiekuńczy niż ty, Jack – spoglądałam na ukochanego, ciesząc się, że postanowił zdjąć swoją maskę. Za każdym razem, gdy mu się przyglądałam, zastanawiałam się jakby to było, gdybyśmy poznali się wcześniej... a jego nie spotkało to, co niestety go spotkało.
-No proszę cię, Marie – mój luby westchnął ciężko. Gdyby mógł, pewnie przewróciłby oczami. -Przecież wiesz, że się staram. I cię kocham. I jestem wyższy i przystojniejszy niż on, więc w ogóle nie powinnaś mnie z nim próbować porównywać! - oburzył się niczym małe dziecko, wywołując u mnie salwę śmiechu. Stanęłam na palcach, ułożyłam dłonie na jego policzkach i pogładziłam kciukami gładką skórę, wciąż wpatrując się w bandaże zakrywające jego puste oczodoły.
-Nigdy w życiu nie zamieniłabym cię na kogokolwiek innego, a tym bardziej na Toby'ego, Eyeless Jacku – oznajmiłam czule, a gdy ten uśmiechnął się lekko, zbliżyłam się i delikatnie go pocałowałam.
Jestem Maryanne Lancaster, lekarka i ceniona pani psycholog, a ponad to narzeczona kanibala i mordercy bez oczu i ponoć bez serca, Eyeless Jacka. Czy też jestem mordercą? Nie, nie, jestem nawet częściowo przeciwna temu, co wyprawia mój ukochany, dlatego często z nim na ten temat rozmawiam. Jednak rozmowy te zazwyczaj kończą się tak, że w końcu zasypiam wtulona w jego bok, słysząc tuż obok ucha miarowe mruczenie mojego kota w niebieskiej masce. Czy dobrze mi z nim? Zdecydowanie. Czy kocham go? Na zabój. I nie, nie podzieliłabym się nim z nikim...
W zamian mogę jedynie pokazać, jak wygląda życie z mordercą od kuchni.
Nie, w lodówce mamy wiele innych rzeczy, organy ludzkie Jack trzyma w chłodni w piwnicy...
-Jack?
-Hm? - szatyn podniósł głowę tak, jakby na mnie patrzył, na chwilę odrywając się od talerza. Siedzieliśmy po przeciwnych stronach szklanego blatu stołu, ja jadłam swoją sałatkę owocową, a Jack dziubał w krwistym steku. Później miałam i tak zamiar dokarmić go moją sałatką owocową z bitą śmietaną, a on i tak ją zje... skąd to wiedziałam? Cóż, powiedzmy, że byłam dość przekonująca.
-Będziesz mieć coś przeciwko, jeśli przyjedzie do nas w odwiedziny Rosalie? Wychodzi za mąż i...
-Znowu? Odkąd się poznaliśmy zdążyła już parę razy wyjść za mąż i się rozwieść... a ty nie masz ochotę nawet na jedną krótką wizytę w urzędzie by podpisać akt zawarcia...
-...i chce nam go przedstawić, bo Robert chce poznać jej rodzinę a dobrze wiesz, że zostałam jej tylko ja.
-Gdybyś za mnie wyszła, to byłbym jeszcze ja.
-Jack!
-Tak, Marie? - uśmiechnął się zawadiacko a ja odruchowo się zarumieniłam.
-Dobrze wiesz, że nie spieszy mi się ze ślubem...
-Powtarzasz to od 4 lat. A ja bardzo chętnie zdobyłbym dowód pisemny na to, że zgadzasz się być całkiem moja... wraz ze swoimi słodkimi nerkami...
-Moje nerki są moje kocie – mruknęłam rozbawiona.
-A ja nie mam zamiaru ci ich odbierać, wolę ciebie w całości.
-Więc jak? Mogę zadzwonić do niej i powiedzieć, by wpadli? Chcieli przyjechać nawet dziś – Jack wziął kęs, chwilę go przeżuwał a potem westchnął niczym męczennik.
-No dobrze, niech ci będzie. Znaj dobroć króla swego – uniósł dłoń w geście, którym władca witał swoich poddanych. Podniosłam się z krzesła i pochyliłam w jego stronę, by cmoknąć go w policzek.
-Jesteś kochany – wróciłam na swoje miejsce a następnie chwilę w ciszy konsumowaliśmy posiłek. Gdy oba talerze opustoszały, wstałam z miejsca i przeniosłam się ze swojego krzesła na kolana mojego partnera. Ten odchylił się nieco do tyłu, wspierając na oparciu. Pogładziłam go palcami po policzku. -Jack... mogę...? - spytałam, a on dobrze wiedział o co pytam.
Gdy tylko miałam okazję i on pozwalał mi się dotknąć, zmieniałam przesiąknięte czarną mazią bandaże ukrywające puste oczodoły chłopaka. Temat jego oczu jednak był wyjątkowo drażliwym tematem, aczkolwiek gdyby nie on, w życiu nie bylibyśmy teraz w tej sytuacji...
(...)
Wieczór jak każdy inny. Rosalie znów była na jakiejś randce i nie zapowiadało się, by wróciła do domu przed północą – ba, jeśli pojawi się jutro przed 9 rano, to będzie naprawdę cud. A co ja robiłam? Cóż, w przeciwieństwie do blondwłosej ja spędzałam większość czasu na nauce. Pragnęłam zostać lekarzem i ratować ludzkie życia... a to, że bawiłam się przy okazji w psychologa sprawiało, że nie miałam znajomych, bo wszystkich denerwowały moje specyficzne zapędy.
Tak czy inaczej, siedziałam przy biurku ze słuchawkami na uszach. Przez chwilę miałam dziwne wrażenie, że nie jestem sama, ale takie wrażenie miałam od dawna... pojawiło się przed śmiercią rodziców i co jakiś czas wracało. Dlatego nawet nie zwróciłam na to uwagi, skupiając się maksymalnie na układzie nerwowym człowieka.
I wtedy poczułam coś zimnego na policzku.
Kątem oka dostrzegłam szarawą dłoń trzymającą skalpel – jego ostrze stykało się z moją skórą. Pamiętaj, Ann, tylko spokojnie. Bez nerwów. Wiesz jak zachowują się mordercy i psychopaci więc poradzisz sobie.
Czułam jak serce wali mi jak młotem, gdy ostrze zsuwało się po moim policzku na szyję.
-Witaj... Marie – przełknęłam ślinę. -Powiedz mi... próbowałaś kiedyś ludzkiego mięsa...?
-N-nie jestem Marie – zająknęłam się, aby następnie odetchnąć i się uspokoić. -Mam na imię...
-Maryanne. Tak, wiem. Wiem o tobie bardzo dużo. Ale myślę, że Marie brzmi lepiej niż Mary czy Ann czy którykolwiek z przezwisk, którymi nazywają cię przyjaciele – chłopak zabrał ostrze, a ja jak oczarowana słuchałam jego głosu. To było chore... przyszedł psychopata by mnie zabić, a ja rozpływam się słysząc barwę... Nie. Annie, nie. Dosyć. Nawet nie zauważyłam, gdy napastnik usiadł na moim biurku i oparł buta na krześle tuż obok mojego uda. Ja jednak skupiłam się na jego twarzy, a raczej masce, która ją skrywała.
-Po co nosisz maskę? - spytałam, starając się zmienić temat, nawet nie wiem po co. Chyba go zaskoczyłam, bo dopiero po chwili prychnął i sięgnął dłonią do maski.
-Ciekawi cię to? - spytał nieco ironicznie, a następnie uniósł ją nieco, odsłaniając swoją szarą, młodą twarz... jedyne, czego w niej brakowało, to...
-Myślałeś kiedyś o przeszczepie oczu? - znowu go zaskoczyłam, a następnie zupełnie, jakby jakiś lekarski instynkt się we mnie obudził. Zapomniałam o tym, że mogę za chwile zginąć z rąk tego człowieka, i tak chciałam mu pomóc. -Zaraz ci zmienię bandaże, te już za bardzo ci przeciekają – i nim jakkolwiek zareagował wstałam, wzięłam z szuflady bandaże, gazę i wodę utlenioną, a następnie stanęłam za biurkiem i zaczęłam rozwiązywać przesiąknięte czarną mazią bandaże.
(...)
Jack skinął lekko głową, a ja już bez słów wstałam i podeszłam do jednej z szafek, by wyjąć czyste opatrunki tak, jak tamtego dnia. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że płyn wyciekający z jego pustych oczodołów ma związek z Operatorem, ale żadne z nas nie miało zamiaru rozmawiać z nim na ten temat. Chociaż Slenderman nie był taki zły, to czuliśmy, że nie są rzeczy, na które sam nie ma wpływu, nawet, jeśli wywołuje tyle rzeczy, które rujnują życie ludziom. Przecież moja rodzina zginęła za jego przyczyną.
Moja, Toby'ego, Hoody i Masky też nie byliby tym, kim są, gdyby nie jego ingerencja...
Powoli zdjęłam ciężki od cieczy opatrunek, starając się być na tyle delikatną na ile się dało. Następnie zwilżyłam jeden z wacików wodą utlenioną i zaczęłam dokładnie ocierać skórę wokół oczu, by skończyć całość na założeniu nowych opatrunków i zabandażowaniu tego z powrotem.
Nim zabrałam ręce od jego twarzy, Jack ujął moją dłoń i musnął ją lekko wargami. Przyglądałam mu się przez chwilę.
-Mówiłem ci już kiedyś, że jesteś nieznośna?
-Tak, parę razy.
-A wspaniała? - udałam zamyślenie.
-Nie, chyba nie.
-W takim razie muszę to nadrobić... - znów ten szelmowski uśmiech, który doprowadzał mnie do szaleństwa. Mimo to jednak odsunęłam się.
-Najpierw zadzwonię do Rosalie, że mogą przyjechać już dziś. I posprzątam – oznajmiłam stanowczo, jednak wyższy ode mnie szatyn był silniejszy.
-Musisz już...? Mam ochotę na wieczór z tobą... sam na sam...
-Rzadko się zdarza by Rose chciała przyjechać, więc proszę, nie marnuj mojej szansy na spotkanie z siostrą, hm? - spytałam rozbawiona a on skrzywił się nieco.
-No niech ci będzie... - mruknął, zawijając na palec kosmyk moich kasztanowych włosów. Cmoknęłam go w policzek i sięgnęłam po telefon, by szybko wybrać numer do siostry.
-Cześć, Rose – rzuciłam na powitanie, starając się nie dać rozproszyć mojemu partnerowi, który z miną aniołka jeździł dłonią to w jedną to w drugą stronę po mojej talii.  




Więc, pierwszy rozdział opowiadania o bohaterach creepypast oczami osób postronnych jest! Mam nadzieję, że nikt się nie zawiódł i sie nie zawiedzie - myślę, że pomysł na to lekkie opowiadanie szybko mi się nie wyczerpie i da przyjemność tak mi jak i wam ;)
Do następnego rozdziału! ^^

poniedziałek, 26 października 2015

Rozdział 3

 Idąc korytarzem w towarzystwie Vincenta, pozwalam swojemu spojrzeniu błądzić po ornamentach na ścianach i obrazach je zdobiących, raz na jakiś czas spoglądając na świeczniki z płonącymi nań świecami. Zimą w Anglii zmrok zapadał zdecydowanie szybciej. Za oknami wiatr targał gałęziami potężnych drzew, na których pozostały nieliczne liście. Śnieg jeszcze nie spadł i pewnie nie spadnie, więc mokry dywan ze złotych i czerwonych liści pewnie będzie towarzyszył nam aż do wiosny, gdy ogrodnicy zgrabią je i zrobią wielkie ognisko. Jako dziecko uwielbiałam siadać i słuchać opowieści, które snuli, podczas gdy wiatr formował ilustracje do ich słów z dymu i płomieni.
-Vincent...? - podniosłam spojrzenie na demona, ten jednak tylko skinął głową na znak, że słucha. -O czym rozmawiałeś z... z nim? - spytałam, nie będąc w stanie wymówić imienia swego pana. Nie, nie dlatego, że było trudne. Strach przed nim był po prostu zbyt wielki.
-O niczym szczególnym, nie przejmuj się tym – stukot obcasów przy każdym kroku był tłumiony przez czerwony, miękki dywan zasłaniający marmurową posadzkę. Tylko dzięki temu byłam w stanie usłyszeć jego cichą odpowiedź. Przygryzłam lekko wargę.
-Brzmiałeś na zdenerwowanego... Tak samo jak on...
-Musiało ci się wydawać – nadęłam policzki. Kłamał, czułam to. Może i miał powód by nie zdradzać mi tematu ich rozmowy, ale nie zmieniało to faktu, iż chciałam wiedzieć. Intuicja mówiła mi, iż dotyczyła ona mnie, więc było to ważne i musiałam poznać treść, bo od tego mogło zależeć moje życie.
-Proszę cię... nie rozumiałam, co mówiliście, ale umiem wyczuć...
-Nie drąż tego tematu. Nic szczególnego to nic szczególnego. Basta – oznajmił twardo, wręcz zimno. Zdenerwowałam go...? Podniosłam spojrzenie szkarłatnych tęczówek na mężczyznę. Jego mina... Przystanęłam, zamknęłam oczy i chwyciłam się dłońmi za głowę.
Patrzył jak on... gdy pokazywał mi co zrobił... jak skończył mój zgrzybiały zalotnik... Czułam, jak to spojrzenie, mimo, iż dużo słabsze, przewierca mi się przez głowę, wwierca do serca, wydobywa zakopywane z takim trudem wspomnienia. Nie chciałam znów oglądać tych obrazów, nie chciałam, by wracały. Nie potrafiłam udźwignąć ich ciężaru...
-Alice...! - moje imię, przedzierając się przez gęste opary wytworzone przez mój umysł, stało się jedynym i ostatnim światłem, jakie do mnie dotarło przed zatonięciem w morzu krwi.
(...)
Drżałam siedząc w kącie, bujając się przy tym niemal niczym dziecko z chorobą sierocą. Wzrok miałam utkwiony w moich bosych stopach, by nie podnosić go na drzwi, za którymi jeszcze chwilę temu znajdowała się ona. Dałam radę pozbyć się lin i łańcuchów, sprowadzić ją na dół i wrócić do pokoju. Jednak w tym miejscu moje siły mnie opuściły. Żołądek zaczął wywracać się i gdyby nie to, że nie jadłam śniadania, z pewnością zwróciłabym całą jego treść. Byłam blada, zmarznięta i przerażona, zaś przed moimi oczami stał ten sam, niezmienny widok, który wyrył się w mojej pamięci niczym wypalony ogniem.
A on patrzył na mnie, rozbawiony moją reakcją. Ciekawiło go, ile może znieść człowiek... i chyba nie rozumiał, że dla mnie było to zbyt wiele, gdyż podszedł i wyciągnął do mnie swoją zimną dłoń, na której połyskiwał sygnet z obsydianem.
-Chciałabyś zobaczyć coś jeszcze? - podniosłam niepewnie wzrok na stojącego nade mną ciemnowłosego.
-Jeśli zrobiłeś to samo służbie, to...
-Nie. Twoja służba jest cała i zdrowa i o niczym nie wie – oznajmił, zaś w jego dwubarwnych tęczówkach coś lśniło. Rozbawienie? Bardzo możliwe. -Wydaje mi się, że to akurat ci się spodoba – dodał z szelmowskim uśmiechem. Nie zareagowałam ani odrobiną optymizmu. Po prostu patrzyłam się na niego wilkiem, choć wewnątrz cała dygotałam.
-Na pewno...?
-W siedemdziesięciu procentach – przyglądałam mu się jeszcze chwilę, a następnie wstałam, zarzuciłam na ramiona szlafrok i podałam mu swoją drobną dłoń. Nim się obejrzałam znaleźliśmy się w lochach. Niby nic specjalnego, bo już byłam tu nie raz i nie dwa. Rodzice nigdy nie zamykali tutaj nikogo, lochy były czymś w rodzaju składzika na rzeczy, które nie mieściły się na strychu, a czasami służyły jako pomieszczenia dla służby. Jednak pomieszczenie, w którym teraz byliśmy, pachniało specyficznie. Jakby solą i metalem, a jednocześnie czymś słodkim....
Dopiero, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegłam krew, która pokrywała wszystko – ściany, posadzkę a nawet sufit. Zakręciło mi się w głowie, by tuż po tym mnie zemdlić na widok jakiegoś zakrwawionego przedmiotu parę metrów od nas.
(...)
-Panienko Alice, panienko Alice! - zamrugałam gwałtownie, gdy w końcu miękki głos mojej wiernej służącej przedarł się przez mrok wspomnień, przywracając mi przytomność. Ledwie otworzyłam oczy a poraziło je światło świec, rozmazujące się wręcz od tempa, w jakim się przemieszczałam.
Zaraz... przemieszczałam?
-Nareszcie się ocknęłaś... już się bałem – westchnął niosący mnie na rękach srebrnowłosy, dopiero teraz zwalniając kroku. Gdy uświadomiłam sobie, że jestem ponad metr nad ziemią, chwyciłam go oboma rękami za szyję.
-Ja... wszystko jest okej... możesz mnie postawić – powiedziałam po chwili składając wszystkie myśli z powrotem w jedną, spójną całość. Musiałam zemdleć gdy wspomnienia zaczęły wracać.
-Powiesz mi co się dzieje? Nigdy nie mdlałaś bez powodu – zignorował moje słowa a w jego głosie wyczułam tą odrobinę czułości i troski, której zawsze skąpiono mi w dzieciństwie. Zamknęłam oczy opierając głowę na jego ramieniu, gdyż obserwowanie otoczenia i tak na nic by się zdało. Szedł zbyt szybko by mój otępiały umysł nadążył z rejestrowaniem obrazów.
-Nie wiem. Popatrzyłeś na mnie, jak on wtedy i... i zupełnie jakbym się cofnęła do tamtego dnia – skrzywiłam się, gdy poczułam jak w moje powieki uderza jasne światło. Pewnie weszliśmy do biblioteki. Było w niej pełno lamp i świateł, by ułatwić czytanie przebywającym w niej ludziom.
Niepewnie otwarłam oczy. Vincent zwolnił znacznie, przez co mogłam przyglądać się pomieszczeniu, które jako jedyne przechodziło przez wszystkie piętra pałacu. Wypełnione było regałami z książkami, księgami i innymi zadrukowanymi i zapisanymi ręcznie przedmiotami i papierami. Mieliśmy tutaj największą kolekcję w Anglii, o ile nie w całej Europie. Moi przodkowie spędzili wiele czasu na zdobywaniu niektórych egzemplarzy dzieł, spoczywających na drewnianych półkach, sięgających aż do samego sufitu. Srebrnowłosy podszedł do jednej ze skórzanych kanap i położył mnie na niej; materiał mojej kobaltowej sukni odbijał subtelnie blaski świateł, łagodnie rozkładając się na kremowym obiciu mebla. Sam przykucnął przy mnie i ujął moją dłoń.
-To samo, co w twoich koszmarach, zgadza się? - spytał dość cicho. Skinęłam głowa a on westchnął i na moment przymknął oczy. Gdy znów na mnie spojrzał, widziałam w dwubarwnych tęczówkach spokój i opanowanie. Co prawda tylko na zewnątrz, ale nie byłam na tyle odważna, by zagłębić się we wnętrzu wulkanu i głębi studni, którymi były jego oczy. Jego mina mówiła mi, że to nie jest dobry pomysł, nie teraz. -Na pewno nie chcesz bym się tym zajął? Przestanie cię to wszystko nękać... Wszystko, co do tej pory miało miejsce... - jego oczy zalśniły hipnotyzująco, wyciągnął ku mnie dłoń. Nim zdążył dotknąć palcami mojej skroni odtrąciłam go od siebie, podnosząc się do siadu i opierając obute w szpilki stopy na dywanie.
-Nie chcę.
-To mogłoby wile zmienić, wiesz o tym.
-Wiem. Ale boję się, że zapomniałabym też o tobie i o karze, którą wymierzył matce przez moje nie do końca umyślne życzenie – zabrałam dłoń, którą wciąż trzymał i obie ręce oparłam na kanapie. Głębszy oddech, zebranie energii i już stałam o własnych siłach, choć nie do końca pewnie. Dłoń mężczyzny szybko znalazła się na mojej talii, jakby w celu asekuracji mnie.
-O mnie powinnaś zapomnieć, Alice. Byłoby prościej.
-Ja bym zapomniała, a ty? - podniosłam wzrok na niego, spoglądając mu bez mrugnięcia prosto w oczy. Chciałam być nieugięta. -Ty byś pamiętał. Nie wiem, czy jako demon coś czujesz, ale z ludzką naiwnością będę wierzyć, że tak i, że cierpiałbyś nie mogąc się do mnie zblizyć ani ujawnić – powolnym krokiem podeszłam do stolika tuż obok, na którym stał imbryk i dwie filiżanki. Cóż, skoro doszlam aż tu, to mogę iść dalej. Powolnym krokiem ruszyłam po dywanie przed siebie, do serca biblioteki – kominka. Obok stało parę foteli, ława, kanapa i parę blatów ułatwiających czytanie, gdy ktoś wolał stać przy pochłanianiu wiedzy. Rozejrzałam się wokół uważnie, poszukując spojrzeniem jasnobrązowych włosów upiętych w koka. Jedyne, co zamiast nich dostrzegłam, to pełno rozsypanych zdjęć i rysunków na jednej z kanap. Odwróciłam się w stronę mojego towarzysza, który podążał za mną krok w krok. -Mówiłeś, że hrabina czeka w bibliotece – wytknęłam mu, dodając do tego nieme "więc gdzie ona?". Mężczyzna zmarszczył lekko brwi, by następnie wskazać na jeden z regałów.
-Przegląda albumy.
Ruszyłam we wskazaną przez niego stronę i jakoś instynktownie przystanęłam, gdy tylko dostrzegłam stojącą parę metrów dalej kobietę. Dłonią dotknęłam zdobionego grzbietu jednego z albumów, obserwując ją, zaś mózg z rozpędu wciągnął mnie w swoją szaleńczą grę, przywołując wspomnienia ponownie.
Światło uwydatniło rysy twarzy kobiety, jednocześnie odmładzając jej cerę. Zmarszczki zostały wygładzone, oczy nabrały nieznanego mi blasku. Znów wyglądała jak tamta kobieta... Nie, nie ta, na którą spadła kara za zrobienie z własnego dziecka przedmiotu licytacji. Teraz przypominała tą damę, która czekała właśnie na męża, by wraz z nim napić się herbaty i powspominać ich pierwsze spotkanie. Gdzieś spomiędzy półek powinna teraz wybiec czerwonowłosa dziewczynka i skoczyć wprost w objęcia rodzicielki, mówiąc jej, że na jednej z okładek widziała...
Potrząsnęłam głową. Nie, dosyć. Zamknęłam oczy i lekko spuściłam głowę, a gdy wspomnienia nie wróciły do swojej zacisznej kołyski, przeklęłam cicho pod nosem, ściągając na siebie spojrzenie matki.
-Oh, przyszłaś... Alice! - nie słyszałam nic więcej, gdyż w pomieszczeniu rozległ się stukot moich obcasów, gdy w pośpiechu wyminęłam demona i uciekłam.
Chciałam być wyniosła i dumna, chciałam by matka widziała we mnie swoją następczynię, która w przeciwieństwie do niej, ma serce dla wszystkich i troszczy się nie tylko o rodzinny skarbiec. Ale chyba miałam za dużo serca, które teraz rządziło się własnymi prawami i mimo krzywd, jakie mi zadała, przez jeden, krótki moment chciałam być z powrotem dzieckiem i wpaść w jej bezpieczne ramiona, szczęśliwa, że ją mam i nie jestem sama na świecie.
Błagam, panie... weź mnie już stąd. Odbierz mi życie, zabierz moją duszę i wydaj w końcu swoje ostateczne życzenie, najważniejsze postanowienie paktu. Proszę, zrób to czym prędzej...!  




Wybaczcie tak długą przerwę... brak weny i podłe samopoczucie
 podziałało niekorzystnie na tworzenie.
Jednak teraz wszystko powinno pójść dobrze i kolejny rozdział powinien pojawić się szybciej.

niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział 2

 Dałam się dosunąć do stołu bez mrugnięcia okiem. Moje spojrzenie od razu wręcz wbiło się w świecznik stojący tuż przede mną, starałam się nie dostrzegać niczego poza nim. Starałam się, a mimo to widziałam matkę siedzącą na wprost. Jej twarz była surowa jak zawsze, taka jaką ją zapamiętałam, a jednak inna. Teraz taka sama była jedynie mina, zimne niczym stal szare oczy, wąskie wargi i mocno zarysowane kości policzkowe oraz podbródek. Różniła się za to liczbą zmarszczek wokół ust i na czole, poszarzałą cerą i zapadniętymi policzkami. Szare oczy wyblakły, a ciemnobrązowe włosy wypłowiały i się przerzedziły. Była wrakiem tamtej damy, którą pamiętam z dzieciństwa, a wydarzenia sprzed roku dorzuciły od siebie zmęczenie i przysporzyły więcej siniaków i blizn na nieskalanej dotąd skórze.
Nie oskarżała mnie o nic, a ja i tak czułam się winna.
-Zatem – mój partner splótł ze sobą palce, opierając łokcie na stole, zaś jego beztroska mina powodowała, że sprawiał wrażenie wyjątkowo rozluźnionego. -Może pani opowie jak toczy się życie poza miastem? Z tego co mi wiadomo, spędziła pani ostatni rok w wiejskiej posiadłości siostry, czyż nie?
-Nie dzieje się tam nic godnego uwagi, drogi książę – odparła swoim chłodnym głosem. Nie dało się w nim już wyczuć tej wyższości, która niegdyś w nim gościła. Powolnym ruchem uniosłam do ust filiżankę herbaty i upiłam łyk.
-Doprawdy? Gdy sam byłem zwiedzić posiadłości pani córki, to zdawało mi się, że jest tam pełno pracy.
-Damy nie pracują, jeśli zapomniał pan o tym.
-Ależ skąd, nie zapomniałem. Jednakże sądziłem, że skoro Alice pomagała służbie przy wykonywaniu lżejszych prac, to wzięła z pani przykład.
-Nie byłam dla niej wzorem do naśladowania. I to po części dobrze – usłyszałam, jak nóż styka się z powierzchnią talerza, gdy matka odkroiła kawałek gofra i następnie wsunęła kęs do ust.
Też się cieszę, że nie wzięłam z niej przykładu. Ale może wtedy nie byłabym więźniem w wiecznej klatce.
-Proszę tak nie mówić, jest pani wspaniałą kobietą. Piękna, mądra, honorowa. Nic dodać nic ująć.
-Uroda przeminęła z wiatrem, prawdziwa mądrość spłynęła na mnie gdy było już za późno, a honor straciłam wraz z córką.
-Piękno i mądrość to wyjątkowo subiektywne cechy, więc proszę się ze mną nie spierać – wiedziałam, że mówi to tylko przez wzgląd na grzeczność. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że matka ma rację. -Nie straciła pani przecież córki.
Spojrzenie dwóch par oczu spoczęło na mnie; co miałam powiedzieć? Upiłam kolejny łyk i polałam płynną czekoladą gofry, nie podnosząc wzroku znad talerza.
-Będę musiała przypomnieć kucharce, by przy następnych zakupach na listę wpisała czekoladę. Kończy się – powiedziałam odrobinę bez uczuciowo, odstawiając pełen ciemnej słodyczy dzbanek.
-Czyżby czekolada była dla ciebie ważniejsza od matki? - nie wiem, kto zadał to pytanie, nie potrafiłam się wystarczająco skupić nad tym, co słyszałam.
-Czekolada jest tak ważna jak kiedyś były ważne dla matki pieniądze – odparłam cicho, rozsmarowując gęstą ciecz po ciepłym jeszcze gofrze. Znając siebie, pewnie go nie zjem, ale moje dłonie i oczy potrzebowały teraz jakiegoś punktu zaczepienia.
-Nie przystoi...
-Vincencie, nie upominaj jej. Ma rację, rozumiem ją doskonale – matka położyła swoją szczupłą, kościstą dłoń na ramieniu siedzącego po środku srebrnowłosego. Przeszedł mnie dreszcz, nie chciałam by jej zapach utrzymał się na ubraniu mojego towarzysza.
-Jednakże tak nie wypada.
-Musiałam stracić córkę, bogactwo i status by przejrzeć na oczy. Musiałam na własnej skórze poczuć to, co ona czuła przez paręnaście lat – odetchnęła, jakby wypowiadanie tych słów jej zmęczyło.
Patrzyłam z lekkim przerażeniem na jej ulubioną suknię, która wisiała na jej wychudzonym ciele niczym na wieszaku.
-Nie zasłużyłam na to, by być dla niej ważną, by uważała mnie za swoją matkę i kochała – miała rację, nie zasłużyła. -Wiem, że nigdy nie będę w stanie ci tego wynagrodzić, córeczko... - w jej oczach zalśnił cień czułości, którą jako dziecko widywałam w oczach ojca. Nie, nie wynagrodzisz mi tego. -Ale wiedz, że mi przykro. Nie miałam pojęcia, że tak cię krzywdzę.
Wstałam, odsuwając w ten sposób krzesło; Nina automatycznie zbliżyła się, do stołu, czekając na moje rozkazy. Czułam, jak moja powierniczka i służąca jednocześnie drży ze strachu przed swą dawną panią.
Dawną. Nie pozwolę, by matka znów zaczęła zarządzać posiadłością.
-Nie naprawisz już tego, co kiedyś zepsułaś. Tego nie da się nadrobić ani załagodzić. Ja nie potrafię zapomnieć i wybaczyć – powiedziałam cicho, jednak wyraźnie. Nienawidziłam tego chłodu, który zastąpił wszelakie emocje w moim głosie. Dłonie miałam oparte na stole by nie było widać ich drżenia, a głowę lekko pochyloną, więc włosy przysłoniły mi twarz. -Nie pozwolę ci więcej dyrygować sobą albo służbą, dość się przez ciebie wycierpieliśmy. Jeśli chcesz, to możesz zostać parę dni, a potem oddam ci jedną z posiadłości i przestaniesz mnie odwiedzać, zostaniesz z powrotem panią na włościach.
-Alice...
-Taka jest moja wola, hrabino – oznajmiłam na koniec i odeszłam od stołu, od razu kierując się w stronę drzwi. -Nino, poproś Antoninę, by na czas pobytu hrabiny spełniała jej wszystkie prośby. Nie rozkazy, prośby.
-Tak jest, panienko.
-I powiedz kucharce o czekoladzie.
-Dobrze, coś jeszcze? - zamyśliłam się na moment, zatrzymując tuż przy drzwiach. Kątem oka dostrzegłam zaintrygowane spojrzenie demona wbite we mnie. Był doskonałym aktorem; starając się uspokoić moją matkę swoim pełnym współczucia głosem, świdrował mnie wzrokiem drapieżcy, który bawi się z ofiarą.
-Tak. Po obiedzie przyjdź do mnie, pomożesz mi zaplanować uroczystą kolację, gdy hrabina pójdzie do swoich komnat przekaż Vincentowi, by przyszedł do biblioteki.
-Wedle życzenia, pani – dziewczyna dygnęła i natychmiast ruszyła wykonywać swoje obowiązki, ja zaś skierowałam się po schodach do swojej komnaty.
Gdy tylko usłyszałam ciche kliknięcie domkniętych drzwi, oparłam się o jedną ich połowę i zsunęłam się po niej bezwładnie plecami. Ciało zaczęło drżeć zupełnie, jak gdybym płakała, ale z moich oczu nie płynęły łzy. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a wspomnienia zawładnęły umysłem, mamiąc teraz wszystkie zmysły. Czułam metaliczną woń krwi, cieknącej z przetarć na nadgarstkach i kostkach matki, słony zapach łez, które musiały długo płynąć z jej oczu, jednak w tamtej chwili już ich brakło, a podkrążone oczy były zamknięte, wyglądała jakby uszło z niej życie...
(...)
Gdy około południa otworzyłam oczy i wbiłam zaspane spojrzenie w sufit, już czułam się... inaczej. Coś się zmieniło, choć nie do końca wiedziałam co. Jedyna rzecz, która uległa zmianie, i która do mnie docierała, to zapach w pokoju. Słodka woń mojej skóry została nieco przyćmiona przez mącący w głowie zapach męskich perfum należących do mojego pana. Jak to dziwnie brzmiało...
-Dzień dobry, księżniczko – moich uszu dotarł ten głos. Ten sam, który poprzedniego wieczoru objaśniał mi postanowienia paktu. -Wyspałaś się?
-Jak nigdy – stwierdziłam po chwili, podnosząc się do siadu. Moje spojrzenie od razu spoczęło na siedzącym na fotelu ciemnowłosym, który bawił się lodową bryłką, zmieniając jej kształt. Po chwili jednak ścisnął ją w dłoniach i ta prysnęła, zmieniając się w wodę i wyparowała. Pamiętając moją pierwszą prośbę do niego, zsunęłam się z łóżka i lekkim krokiem do niego podeszłam, by następnie usiąść na kolanie demona. -Jak się bawiłeś tej nocy?
-O wiele lepiej, niż ty – oznajmił z tym zapierającym dech w piersiach uśmiechem, zaś w jego oczach płonęło coś takiego... niebezpiecznego. Nie byłam w stanie nie wzdrygnąć się, gdy pogładził dłonią mój policzek. Dlatego zabrał ją i odchylił się nieco bardziej na fotelu, z wyraźnie zrelaksowaną miną, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Swoją drogą, mam dla ciebie niespodziankę.
-Niespodziankę?
-Owszem. Zajrzyj do pokoju obok – wskazał podbródkiem na jedne z drzwi. Powoli wstałam, podeszłam do owych drzwi i chwyciłam chłodną klamkę. Serce zaczęło mi walić z siłą tak wielką, jakby chciało połamać mi żebra. -Śmiało.
Pchnęłam ciężkie, zdobione drewno. Wystarczyło, by niesforny organ natychmiast umilkł.
(...)
Im dłużej patrzę na ścianę na wprost mnie, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że moja marna egzystencja nie ma prawa bytu. Czuję się słaba, niepotrzebna i niechciana, wiecznie wszystkim przeszkadzam. A w tym przekonaniu utwierdza mnie spojrzenie, którym obdarza mnie brunet. Zmęczone, wręcz znudzone. Nie mogłam go znieść tak samo, jak on najwyraźniej nie znosił mojej bezradności. Nie radzę sobie ze sobą, a przede mną było jeszcze zadanie, jedyne i najważniejsze postanowienie paktu, a ja... a ja żyłam chyba tylko dlatego, że strzegł mnie Vincent. Coś, co na początku było niewinną przysługą i towarzyszeniem mi na moim pierwszym, samotnym balu, zamieniło się w kontakty częstsze niż to było konieczne, bym w końcu nagięła jeden z punktów naszej umowy.
Moje ciało, dusza, serce i życie należą do ciemnowłosego demoniego władcy. A ja śmiałam powierzyć dwie z tych rzeczy komuś innemu.
Jak wjebać się gówno to w całości, w końcu i tak będziesz śmierdzieć i tak.
-Wróciła twoja matka – nie było to pytanie, tylko zwyczajne stwierdzenie, tak bardzo pasujące do jego pozycji w piekle.
-Tak.
-Co masz zamiar z tym zrobić?
Odpala swojego lodowego papierosa, a ja nie jestem w stanie dłużej patrzeć na jego obojętną minę. Odwracam się od fotela na którym siedzi i podchodzę do gustownie zdobionej toaletki zrobionej z ciemnego drewna. Idealnie wpasowywała się do pokoju, który spowijała biel, czerń i głęboki, hipnotyzujący fiolet. Siadam na krześle przed nią, ujmuję szczotkę i powoli zaczynam rozczesywać włosy. Potrzebuję jakiegoś zajęcia, by choć na moment zapomnieć o intensywnym spojrzeniu dwubarwnych tęczówek, które bezlitośnie przewierca mnie na wskroś.
-Oddam matce jedną z posesji wiejskich i za parę dni stąd odejdzie.
-Odejdzie?
-Tak – podnoszę wzrok, za plecami widzę go. Czarne skrzydła tylko wzmacniają drżenie moich rąk. Odkładam szczotkę, zamykam oczy, kładę dłonie na kolanach... boję się patrzeć.
-Oby tak było. Zbyt wiele teraz może zepsuć – słyszę jak wydmuchuje dym z lodowego papierosa. Biała mgiełka przypomina teraz opary ciekłego azotu... nie muszę widzieć by to pamiętać. By czuć chłód owego dymu na karku. A może stoi tuż za mną i zaraz raz jeszcze poczuję chłodny oddech i opar zamarzniętej nikotyny, może...
-Alice, matka cię prosi na słowo – drżę, słysząc głos Vincenta. Nie mam czasu by spojrzeć za siebie, ni stąd ni zowąd znajduje się przy mnie, ujmuje dłoń, pomaga wstać, a następnie obejmuje mnie w talii, odwracając się ze mną w objęciach w stronę ciemnowłosego demona. Ogon bruneta powoli się kołysał za jego plecami. Widzę, jak krzywi się nie widząc skrzydeł mojego partnera. -Witaj... cóż cię tu sprowadza?
-Nie poświęcasz się za bardzo, Vincencie? - pyta z wyraźną niechęcią. Nie czuję, żeby jakkolwiek zareagował na słowa pobratymca.
-To nic wielkiego ukrywać skrzydła czy też ogon – wypowiada nienagannie czysto, ale to co dodaje i odpowiedź bruneta już nie są dla mnie zrozumiałe. Rodowity język demonów nie jest dostępny dla zwykłych śmiertelników i jedyne, co teraz mogę zrobić, to wtulić się w swojego opiekuna. Mam ochotę uciec, jednak ramię srebrnowłosego mi to uniemożliwia.
Nie mam pojęcia, o czym rozmawiają. Wzrokiem uciekam na firankę, by zgłębić wzór, który zawiera. W spokoju prześlizguję spojrzeniem po spiralach na tiulu, moja dłoń powoli gładzi koszulę na klatce piersiowej księcia, gdy ten mówiąc coś, a w zasadzie niemal warcząc, mocniej zaciska palce na mojej talii i pociąga mnie tak, że robię krok w tył. Podnoszę nieco niepewnie wzrok na bruneta, następnie na mojego srebrnowłosego wybawiciela i trwam tak, aż w końcu brunet coś odmrukuje i odchodzi. Nie pytam o nic, po prostu mu się przyglądam.
-Chodź do biblioteki maleńka.
-Czy coś...
-Wszystko w porządku – oznajmia, ujmując moją dłoń delikatnie i całuje jej wierzch, a następnie wnętrze. -Niczym się nie przejmuj.

Bez słowa pozwalam się wyprowadzić z pokoju. Ciepło jakim mnie obdarza skutecznie mnie uspokaja.